sobota, 21 października 2017

It ends with us - rdz.6

Minęły pięćdziesiąt trzy dni odkąd Ryle wyszedł z mojego mieszkania tamtego ranka. Co znaczy, że minęło pięćdziesiąt trzy dni odkąd miałam z nim jakiś kontakt.
Ale jest w porządku, bo przez ostatnie pięćdziesiąt trzy dni byłam zbyt zajęta przygotowywaniem się na ten moment by w ogóle o nim myśleć.
- Gotowa? – mówi Allysa.
Kiwam głową a ona przekręca znak Otwarte i obie przytulamy się i piszczymy jak małe dzieci.
Pędzimy za ladę i czekamy na naszego pierwszego klienta. To ciche otwarcie, którego nigdzie jeszcze nie ogłaszałam, ale chcemy się upewnić przez wielkim otwarciem, że wszystko działa jak należy.
- Jest tu naprawdę ładnie – mówi Allysa podziwiając naszą ciężką pracę. Rozglądam się pękając z dumy. Oczywiście, że chcę osiągnąć sukces, ale w tym momencie nie jestem pewna czy to w ogóle ma znaczenie. Miałam marzenie i harowałam jak wół by się spełniło. Cokolwiek się będzie od jutra działo będzie tylko wisienką na torcie.
- Ładnie tu pachnie – mówię. – Kocham ten zapach.
Nie wiem czy będziemy dziś mieć jakiegokolwiek klienta, ale obie zachowujemy się jakby to był najlepszy dzień w naszym życiu, więc to raczej nie ma znaczenia. Poza tym, Marshall tu zajrzy w ciągu dnia, a moja mama przyjedzie, gdy skończy pracę. To dwóch pewnych klientów. To już dużo.
Allysa ściska moją rękę, gdy drzwi wejściowe zaczynają się otwierać. Nagle zaczynam panikować, że coś pójdzie nie tak.
A później panikuję, bo coś właśnie poszło źle. Okropnie źle. Moim pierwszym klientem jest nikt inny tylko Ryle Kincaid.
Zatrzymuje się, gdy drzwi się za nim zamykają i rozgląda się z zachwytem.
- Co? – mówi kręcąc się w koło. – Jak do…? – Patrzy na mnie i Allysę. – To jest niesamowite. Ciężko uwierzyć, że to ten sam budynek.
Dobra, może nie mam nic przeciwko temu, że jest pierwszym klientem.
Zajmuje mu kilka minut by dotrzeć w końcu do lady, ponieważ musi wszystkiego dotknąć i obejrzeć. Gdy w końcu do nas dociera, Allysa wybiega za ladę i go przytula.
- Czyż nie jest pięknie? – mówi. Macha ręką w moim kierunku. – To wszystko jej pomysł. Wszystko. Ja tylko pomogłam przy czarnej robocie.
Ryle się śmieje.
- Ciężko mi uwierzyć, że twoje Pinterestowe umiejętności nie brały w tym udziału.
Kiwam głową.
- Jest skromna. Dzięki jej umiejętnościom zrealizowałyśmy przynajmniej połowę pomysłu.
Ryle się do mnie uśmiecha co równie dobrze mogło być nożem wbitym w moje serce, bo ała.
Ciska dłoń na ladę i mówi:
- Czy jestem pierwszym oficjalnym klientem?
Allysa wręcza mu jedną z naszych ulotek.
- Właściwie to musisz rzeczywiście coś kupić by być klientem.
Ryle rzuca okiem na ulotkę po czym kładzie ją na ladę. Podchodzi do wystawy i łapie wazę pełną fioletowych lilii.
- Chcę te – mówi, kładąc je na ladzie.
Uśmiecham się zastanawiając się czy zdaje sobie sprawę, że wybrał lilie. Co za ironia.
- Chcesz byśmy je gdzieś doręczyły? – pyta Allysa.
- Dowozicie?
- Nie ja i Allysa – odpowiadam. – Mamy jednego doręczyciela w pogotowiu. Nie byłyśmy pewne czy będziemy go dziś potrzebować.
- Naprawdę kupujesz je dla dziewczyny? – Pyta Allysa. Wścibia nos w życie uczuciowe swojego brata, co zrobiłaby każda siostra, a ja łapę się na tym, że podchodzę bliżej by lepiej usłyszeć jego odpowiedź.
- Tak – mówi. Jego oczy spotykają moje i dodaje – Chociaż nie myślę o niej za wiele. Prawie wcale.
Allysa  łapie kartę i przysuwa ja do niego.
- Biedna dziewczyna – mówi.  – Ale z ciebie kretyn. – Stuka palcem w kartę. – Napisz swoją wiadomość do niej z przodu, a z tyłu adres na jaki mają być dostarczone.
Obserwuję go jak się schyla nad kartą i pisze po obu stronach. Wiem, że nie mam do tego prawa, ale kipię z zazdrości.
- Przyprowadzisz tę dziewczynę w piątek na moje przyjęcie urodzinowe? – pyta go Allysa.
Uważnie obserwuję jego reakcję. Jedynie kręci głową i odpowiada bez podnoszenia wzroku:
- Nie. A ty będziesz Lily?
Nie mogę stwierdzić po tonie jego głosu czy ma nadzieję, że tam będę czy, że mnie nie będzie. Zważywszy na stres jaki zdaję się u niego wywoływać, domyślam się, że to drugie.
- Jeszcze nie zdecydowałam.
- Będzie – Allysa odpowiada za mnie. Patrzy na mnie przymrużonymi oczami. – Przyjdziesz na moje przyjęcie czy ci się to podoba czy nie. Jeśli nie przyjdziesz, odejdę.
Gdy Ryle kończy, chowa kartę do koperty przyczepionej do kwiatów. Allysa podaje mu kwotę a on płaci gotówką. Patrzy na mnie, gdy odlicza pieniądze.
- Lily, znasz ten zwyczaj dla nowych biznesów, by oprawić pierwszego zarobionego dolara?
Kiwam głową. Oczywiście, że go znam. On wie, że go znam.  Chce mi tylko rzucić w twarz to, że to jego dolar będzie tym oprawionym na mojej ścianie tak długo jak ten sklep będzie funkcjonować. Prawie zachęcam Allysę, by mu oddała pieniądze, ale tak działa biznes. Nie mogę mieszać do tego mojej zranionej dumy.
Gdy ma już paragon w ręce, stuka pięścią w ladę by zwrócić moją uwagę. Schyla lekko głowę i ze szczerym uśmiechem mówi:
 - Gratulacje Lily.
Odwraca się i wychodzi ze sklepu. Jak tylko drzwi się za nim zamykają, Allysa sięga po kopertę.
- Do kogo on do cholery wysyła kwiaty? – mówi wyciągając kartę. – Ryle nie wysyła kwiatów.
Czyta przód karty na głos.
- Spraw by to się skończyło.
Jasna cholera.
Gapi się na nią przez chwilę, powtarzając zdanie.
- Spraw by to się skończyło? O co mu do cholery chodzi? – pyta.
Dłużej tego nie wytrzymam. Zabieram jej kartę i ją odwracam. Pochyla się i czyta ze mną jej tył.
- Jest takim idiotą – mówi śmiejąc się. – Napisał z tyłu adres naszej kwiaciarni. – Zabiera kartę z moich rąk.
Ojej.
Ryle właśnie kupił mi kwiaty. Nie jakieś kwiaty. Kupił mi bukiet lilii.
Allysa podnosi swój telefon.
- Napiszę do niego i powiem, że nawalił. – Wysyła mu wiadomość i śmieje się gapiąc się na kwiaty. – Jak neurochirurg może być takim idiotą?
Nie mogę przestać się szczerzyć. Na szczęście patrzy się na kwiaty a nie na mnie, bo mogłaby dodać dwa do dwóch.
- Wezmę je do swojego biura dopóki nie dowiemy się dokąd miał zamiar je wysłać. – Zgarniam wazę i szybko zabieram moje kwiaty.

piątek, 13 października 2017

Rozdział 22 A gdyby tak...

Sześć lat później

Delikatnie rozchylił powieki, po czym znów je zacisnął. Przycisnął dłoń do czoła intensywnie mrugając, by przyzwyczaić wzrok do światła dziennego, odganiając resztki snu. Potrzebował chwili by przypomnieć sobie gdzie jest, a tańczące mu przed oczami mroczki nie uławiały sprawy. Przesunął spojrzeniem po błękitnych ścianach i białej szafie z lustrem, zatrzymując się na dłużej przy regale, na którym poustawiane w równe rządki stały zabawki jego synka. Jeśli do tego dodać niskie łóżko, które daje złudzenie spania na podłodze, nie mógł mieć więcej wątpliwości.
Przekręcił głowę w lewo przyglądając się śpiącemu Scorpiusowi. Długa grzywka czarnych włosów opadała mu na czoło a z rozchylonych warg wydobywało się ciche posapywanie oddechu. Jedną ręką przytulał do siebie pluszowego smoka, a drugą wyrzucił gdzieś w górę zabierając ponad połowę całkiem sporego łóżka.
Uśmiechnął się rozczulony słodkim widokiem śpiącego dziecka. Delikatnie wyciągnął rękę by odgarnąć mu przyklejone do czoła włoski i jednocześnie go nie obudzić. Przyglądał się przez chwilę jego spokojnej twarzyczce o łagodnych dziecięcych rysach czując jak jego serce przepełnia miłość. Kochał tego malca bezgranicznie i bezwarunkowo. Nie było co do tego wątpliwości.
Podciągnął kołdrę na plecy synka i spojrzał w idealnie pomalowany sufit. Pewnie powinien już wstawać, zwłaszcza że czekał go dziś ważny dzień, ale nie mógł sobie odmówić spędzania jeszcze paru chwil przytulonym do tego małego ciepłego ciałka. Ostatnio częściej spędzał noce w tym pokoju niż w swojej małżeńskiej sypialni. Ale po co miał tam być sam?
Wtedy to poczuł. Ten niepokój przeszywający na wskroś jego pierś niczym ostrze noża. Ten irracjonalny, niczym nieuzasadniony lęk mącący myśli i utrudniający swobodny oddech, przeczucie, że wydarzy się coś bardzo bardzo złego. Przetarł dłonią twarz kręcąc głową, jakby to miało pomóc odgonić te ciarki błądzące po jego karku. Przełknął nawet ślinę, ale gorycz strachu nie zniknęła.
Otworzył szybko oczy by jeszcze raz przyjrzeć się Scorpiusowi, jednak on nadal spokojnie spał wpychając teraz rękę pod poduszkę i zarzucając nogę na kołdrę. Nagle ciszę przezwało przytłumione buczenie jego telefonu leżącego na podłodze po jego stronie. Był prawie pewien, że to Sofie chce mu przypomnieć o dzisiejszym balu. Powoli odwrócił się w kierunku podłogi po cichu licząc na to, że to ktoś inny. Jednak się nie mylił. Ze złością cisnął telefon z powrotem na dywan i opadł na poduszkę. Wyjeżdża na trzy tygodnie i jedyne co ma do powiedzenia to, jakiś kolejny głupi bal. Nawet słowem nie wspomniała o czekającym na nią dziecku.
Już przeszło rok mieszkali w Paryżu, gdy jesienią wzięli ślub, okrzyknięty we Francji największym wydarzeniem roku. Już wtedy Sofie pracowała jako modelka wykorzystując doświadczenie, jakie zdobyła pracując dla matki. Jednak po urodzeniu Scorpiusa, rok później, zdecydowała się założyć własną agencję modelek. Niestety szybko przekonał się, że im bardziej rozwijała się jej kariera, tym gorzej wiodło się ich rodzinie. Nie w sensie materialnym, oczywiście. Finansowo byli ustawieni całkiem nieźle. Oni i pewnie ich dzieci i wnuki. Jednak ciężko było tak do końca nazwać ich szczęśliwą rodziną. Nie gdy jej ciągle nie było w domu, a swoją nieobecność starała się wynagrodzić dziecku coraz to nowymi zabawkami, nauczycielami czy nianiami. Jakby czterolatkowi to miało wystarczyć, by zapchać dziurę w sercu, którą wypełnić może tylko miłość matki.
Przeklął cicho pod nosem unosząc się na łokciu, by złożyć na dziecięcym czułku delikatny pocałunek. Jeszcze tylko złożył mu cichą obietnicę, że będzie najlepszym ojcem jakiego można mieć i wyszedł z jego pokoju. Nie miał zamiaru go budzić, choć wiedział jaką przykrość sprawia chłopcu pobudka w pustym domu. Wiedział jednak, że jeśli teraz nie wyjdzie to już na pewno się spóźni.
Wchodząc do jadalni minął w drzwiach Dominikę. Uśmiechnęła się do niego szeroko, błyskając prostymi, białymi zębami, zaraz przygryzając wargę i spuszczając wzrok. Zachichotała cicho rumieniąc się i pobiegła schodami na górę. Pokręcił tylko głową siadając do stołu. Nie miał pojęcia skąd Sofie brała te opiekunki, ale ta strasznie go irytowała. Nie mógł się czepić jej wykształcenia czy troski z jaką opiekowała się Scorpiem. Pod tym względem była bez zarzutu. Mówiła biegle trzema językami, a mały ją uwielbiał. Miał jednak nieodparte wrażenie, że miała ochotę zając się nie tylko młodszym Malfoy’em. Niedoczekanie.
Usiadł przy stole szybko wypijając filiżankę kawy i sięgając po Paryski Telegram. Claude Trenet, najnowszy Minister Magii, dumnie prężył pierś na pierwszej stronie gazety. Draco bardzo liczył na to, że to jego teść Philippe dostanie tę posadę, chociaż zdawał sobie sprawę, że szanse są niewielkie. W końcu miał bardzo dużo na głowie, będąc także mugolskim premierem. Nikt nie dałby mu do sprawowania najwyższej posady w czarodziejskim świecie. Sam nic nie wiedział o tym Trenecie. Zupełnie niespodziewanie pojawił się on na scenie politycznej wypromowany przez ostatnie miesiące przez poprzedniego Ministra. Nawet ojciec Sofie nie umiał o nim za dużo powiedzieć. No cóż może dowie się więcej po zaprzysiężeniu, które miało mieć miejsce dziś o ósmej rano.
Już miał otwierać gazetę na stronie piątej, gdzie znajdował się wywiad z obecnym francuskim Ministrem Magii, gdy jego spojrzenie padło na wiszący na ścianie zegar.
- O Merlinie – wyrwało mu się, gdy zrywał się od stołu, łapiąc w locie swoją walizkę i trochę proszku fiuu. Już był spóźniony.
Gdy wyłonił się z kominka w atrium, wszyscy właśnie się rozchodzili. Nie tracił jednak dobrej miny i jak gdyby przybył na czas i wysłuchał całego przemówienia, skierował się w stronę swojego gabinetu. Dopiero w windzie zauważył, że co niektórzy dziwnie mu się przyglądają. Czyżby ubrudził się podczas pospiesznego śniadania? Nie miał jeszcze okazji przejrzeć się w lustrze i sprawdzić. Jednak siadając do biurka zupełnie o tym zapomniał.
Był umówiony dziś na rozmowę z Victorem Lamiasem, swoim szefem. Od lat wspinał się po szczeblach w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów i czuł się w tym bardzo dobrze. Został nawet osobistym asystentem Lamaisa, co robiło z niego drugą osobę zaraz po dyrektorze. Jednak stanowisko to zaczęło go trochę uwierać. Draco sądził, że wystraczająco długo już tu pracował i doszedł na tyle wysoko, by móc ubiegać się o wyższe stanowisko.  Od lat marzył o posadzie Szefa Biura Aurorów. Uważał, że to najwyższa pora by o nią powalczył. Zwłaszcza, że wiedział, że Cabrel, obecny Szef, za miesiąc odchodził na emeryturę.
Nawet nie zauważył kiedy zaczęła zbliżać się jedenasta. Zamknął ostatnią teczkę i odłożył pióro. Zapiął marynarkę i przeczesał palcami włosy. Dziś wszystko się zmieni. Nie miał co do tego wątpliwości.
Wyszedł ze swojego gabinetu i przeszedł przez salę  pełną pracowników departamentu.  Przed drzwiami Victora, aż się obejrzał przez ramię. Wydawało mu się czy rzeczywiście część osób odwracało się za nim szepcząc między sobą? Chyba rzeczywiście powinien zobaczyć jak wygląda. Pochylił się nad lśniąca plakietką na drzwiach Lamaisa, ale nie zauważył nic niepokojącego.  Uśmiechnął się wzruszając ramionami.
- Cześć Vic – przywiał się siadając przed biurkiem dyrektora.
- Draco.
- Może od razu przejdę do rzeczy. Wiem, że Cabrel odchodzi i…
- Draco – Victor przetarł dłonią po brodzie prostując się na swoim fotelu i opierając łokcie na biurku.
- Vic, nigdy nie ukrywałem, że…
- Draco!
Blondyn przerwał wpatrując się z przyjaciela, który właśnie tarł dłonią po karku. Niczego już nie rozumiał. Dlaczego nie pozwalał mu on dokończyć tego co miał do powiedzenia? Miliony możliwych wyjaśnień tej sytuacji pierzchły z jego głowy zostawiając w niej całkowitą pustkę.
- Czy słyszałeś dzisiejsze przemówienie Treneta? – odezwał się w końcu Victor, wprawiając blondyna w jeszcze większe osłupienie. Co nowy Minister Magii miał z tym wszystkim wspólnego? Ciągle nic nie rozumiejąc pokręcił tylko głową a siedzący naprzeciwko mężczyzna ciężko westchnął. – To może chociaż czytałeś dzisiejszy Paryski Telegram?
- Nie zdążyłem, ale co to ma… - próbował zapytać, ale znów nie dane mu było dokończyć.
- Czytaj – Victor rzucił gazetę na biurko, a Draco zaczął niecierpliwie przerzucać strony. Miał zamiar przeczytać cały artykuł by zrozumieć, co tu się w ogóle dzieje, ale nie było to konieczne. Szybko zamknął gazetę, zmierzwił palcami włosy i znów spojrzał na swojego szefa.
- Ale jaki to ma związek ze mną? – udało mu się wycedzić drżącym głosem. Bał się odpowiedzi, chociaż właściwie spodziewał się co może zaraz usłyszeć. Krzyczące z artykułu wytłuszczone hasła nie bardzo pozostawiały mu miejsce na wątpliwości. Przeszłość znów go dopadła. I to tu poza krajem, po tylu latach.
- Nie chodzi o ciebie Draco. Przynajmniej nie tylko o ciebie. Nikt się nie spodziewał, że Trenet to taki radykał. Przykro mi, ale nie masz szans na żaden awans.
- Ale ja nigdy nie byłem śmierciożercą! – szok powoli przeradzał się w gniew. Nie miał zamiaru tak łatwo odebrać sobie tego na co tak długo pracował. Podwinął lewy rękaw, by pokazać nagie przedramię pozbawione symbolu, którego kiedyś tak bardzo pragnął.
- To nie ma znaczenia. Twoja cała rodzina była z nimi powiązana. Bardzo.
Więcej już nie słuchał. Po prostu wstał i wyszedł nie zamykając nawet za sobą drzwi. Teraz zrozumiał te ukradkowe spojrzenia. Te szepty cichnące na jego widok. Wszyscy już wiedzieli. Wiedzieli, że z osoby wspinającej się po szczeblach kariery w ministerstwie, zmienił się właśnie w kogoś, kto powinien się cieszyć, że od razu go nie zwolnili. Chociaż właściwie, to nie był już taki pewny, czy to prędzej czy później nie nastąpi. I to dlaczego? Dlatego, że ma popapraną rodzinę? Czy do końca życia będzie pokutował za wszystkie swoje winy i nawet te nie należące do niego?
Nie wrócił już do swojego biura. Po co? Wyszedł z budynku i wszedł do najbliższego parku. Usiadł na ławce próbując nie wybuchnąć ze wściekłości. Starając się uspokoić przez chwilę obserwował małą dziewczynkę. Zawzięcie rysowała ona kijkiem skomplikowane wzory na białej ziemi, a siedząca nieopodal kobieta rzucała na nią od czasu do czasu spojrzenie znad gazety.
Uwielbiał Paryż. Kochał jego architekturę, atmosferę i ludzi. Nie wierzył, by istniało piękniejsze miejsce na ziemi, mimo, że jego serce zostało w kraju, w którym się urodził. Francuzi słynęli z otwartych umysłów, tolerancji dla odmienności i promieniującego wręcz optymizmu. Zawsze uśmiechnięci i przyjacielscy. Może dlatego, to właśnie tu czarodzieje byli tak blisko asymilacji z mugolami. Może właśnie dlatego cieszyli się faktem zacieśniania tej więzi. Może właśnie dlatego, przez te wszystkie lata nikogo nie obchodziło kim był w dzieciństwie i czym zajmował się jego ojciec. Aż do teraz.
Okazało się, że Claude Trenet był kiedyś takim uśmiechniętym, pogodnym Francuzem. Jednak zdarzyło się coś co mu tę radość odebrało. W młodości był bardzo zakochany w pochodzącej z Londynu dziewczynie. Czarownicy mugolskiego pochodzenia. Reszty można łatwo się domyślić. Voldemort ze swoją świtą siali w tamtych czasach takie spustoszenie, że nie sposób zliczyć wszystkich ofiar jego działalności. Narzeczona Treneta była jedną z nich. Dlatego nienawidził on teraz wszystkiego co miało chociaż minimalny związek z poplecznikami Czarnego Pana.
Był skończony. Totalnie skończony, jeśli chodzi o jego wymarzona pracę w ministerstwie i jeszcze nie wiedział w jak czarnej dupie był z jakąkolwiek inną pracą. Przynajmniej dopóki nie zmieni się Minister Magii.
Wrócił do domu i ku swojemu zaskoczeniu zastał w nim swoją żonę. Siedziała na kanapie w salonie pomagając Scorpiusowi rozpakować prezenty.
- Już wróciłaś? – zapytał podchodząc do żony i całując ją krótko w usta. Usiadł obok niej błądząc dłonią po jej plecach tak jak lubiła.
- Stęskniłam się za moimi mężczyznami – uśmiechnęła się do niego uważniej mu się przyglądając. – Jak poszła rozmowa z Viciem?
- Dziwie się, że w ogóle o niej pamiętasz. Jesteś taka zajęta.
- Ej, jeśli coś ci się nie udało to nie wyżywaj się na mnie. – Gruba bruzda przecięła jej czoło a on zaczął się zastanawiać, czy ona przypadkiem nie wiedziała o wszystkim wcześniej.
- Ty już wszystko wiesz, prawda? O Trenecie?  - Oparł ręce na kolanach łapiąc się za dłonie i ze wszystkich sił starając się nie stracić nad sobą panowania w obecności syna.
- Chyba żartujesz. Przecież wiesz, że te sprawy mnie nie interesują.
- Tak? A interesuje cię, że przez niego prawdopodobnie stracę pracę w ministerstwie?
- To znajdziesz inną pracę albo założysz coś swojego. Możesz robić co tylko chcesz. To chyba nie jest powód do takiej awantury?
- Słucham? Niby co innego miałbym robić? Zająć się prawem? Przecież on mi nie pozwoli wykonywać zawodu!
- No i? Wielka mi rzecz. Draco mamy tyle pieniędzy, że i tak nie musisz pracować – Sam nie wiedział co go bardziej wkurzyło, jej słowa, czy to lekceważące kręcenie głową. Dlaczego ona tego nie rozumiała? Czemu po tylu wspólnych latach miał wrażenie, że siedzi przed nim zupełnie obca mu osoba?
Nie chodziło o zarabianie pieniędzy. Po prostu chciał być kimś, coś osiągnąć. Chciał sprawić by jego nazwisko kojarzyło się dobrze. Ale teraz nie bardzo wiedział w jaki sposób miałby ten plan zrealizować.
- Nic nie rozumiesz. Wyjechałem z Anglii właśnie po to by już nikt na mnie w ten sposób nie patrzył. Teraz równie dobrze mogę wrócić – powiedział już spokojnie a Sofie otworzyła usta by coś odpowiedzieć, lecz zaraz je zamknęła. Zobaczył to w jej oczach. Ten błysk niepokoju. Nie spodziewała się tego, że może rozważać powrót do kraju. Nie rozumiała ile dla niego znaczyła ta wolność, którą właśnie stracił. Brała go za pewnik i teraz przestraszyła się, że może mówić poważnie. – Chodź Scorp, pobawimy się w twoim pokoju.
- Pamiętaj o balu – usłyszał jeszcze, gdy wspinali się po schodach na piętro.
***
Jeszcze zanim otworzyła oczy poczuła ciepły oddech na dekolcie i małą rączkę obejmującą jej szyję. Uwielbiała tę bliskość. Położyła dłoń na pleckach córeczki, by tulić ją do siebie jeszcze mocniej. Nie wierzyła, że może istnieć silniejsze uczucie niż miłość do własnego dziecka. Uśmiechnęła się całując delikatnie małą główkę. Rona już nie było. Jak zwykle wstał wcześniej by zająć się swoim sprawami, mimo  że była dopiero niedziela.
Ostrożnie wysunęła się z objęć Rose i podeszła do szafy wybrać im ubrania na dzisiejszy dzień. Zwykle nie przywiązywała zbyt wielkiej wagi do ubioru, ale dziś wybierali się do rodziców Rona na obiad i nie chciała im dać kolejnego powodu do wytykania jej błędów. To zadziwiające, że wcześniej nie zauważyła ich tendencji do czepiania się o każdą drobnostkę. Wszystko na dobre zaczęło się wraz z narodzinami Rose. Od tamtej pory każda jej decyzja dotycząca dziecka była dotkliwie krytykowana i wytkana przez jej teściów. Źle ubierała córkę, karmiła niewłaściwymi produktami, poświęcała zbyt dużo uwagi i uważała na każdy jej ruch. Ile razy od nich słyszała, że nie zapobiegnie wszystkim nieszczęściom, więc powinna zostawić małą w spokoju i pozwolić jej nabić sobie tyle guzów ile tylko da radę. Hermiona nie podzielała jednak ich sposobu myślenia. Może to cecha, którą się nabywa wraz z porodem, ale była gryfonka nagle zaczęła zauważać multum niebezpieczeństw czyhających na jej jedyne dziecko i nie była by sobą gdyby pozwoliłaby, by jej dziecku coś się stało.
Najgorsze było jednak to, że swój ciągły krytycyzm przenosili także na dziecko. Ciągle coś im się nie podobało, ciągle porównywali Rose do dzieci Charliego, Percy’ego, George’a albo Ginny. Za późno zaczęła chodzić, mówić, nawet włosy za długo nie chciały jej rosnąć.
Zdenerwowała się na samo wspomnienie, pewna, że dzisiejszy dzień wcale nie będzie inny. Nienawidziła tego, że po powrocie do pracy nie mogła zostawiać córki u swoich rodziców. Oni jednak pracowali, więc zostawali jej tylko rodzice Rona. To ostatnie pół roku to był dla niej istny koszmar. Zupełnie inaczej by było, gdyby miała jakiekolwiek wsparcie w mężu. Ten jednak nie widział żadnego problemu.
- Za ciepło ją ubierasz - to pierwsze co usłyszała od pani Weasley, gdy w końcu przekroczyli próg Nory.
Cała się spięła czując jak zaczyna się w niej gotować krew. Już przygotowywała się na odparcie ataku, ale najpierw odetchnęła głęboko dwa razy by nie powiedzieć kilku niepotrzebnych słów.
- Adekwatnie do pogody - odpowiedziała, zakładając dziecku kapcie i zachęcając do wspólnej zabawy z kuzynami. Zmusiła się do uśmiechu odkładając ubranka Rose i siadając przy stole w kuchni.
- Trochę chłodu jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Zaufaj mi, wychowałam siódemkę dzieci, więc wiem na ten temat trochę więcej niż ty. Rozłożysz talerze? – rzuciła przez ramię mieszając w garnku i jednocześnie zaglądając do piekarnika. Na pozostałych palnikach podskakiwały jeszcze dwa inne garnki i patelnia. Jak zwykle jedzenia było mnóstwo, ale też chętnych na obiad nie brakowało. Dziś zawitali także państwo Potterowie z  synkami oraz George z Angeliną i dziećmi. Jakim cudem oni wszyscy się tu pomieszczą? Hermiona odwróciła się i sięgając do szafki odliczyła dwanaście talerzy. – Będzie kurczak w miodzie.
- Miodzie? – Hermiona nienawidziła miodu i była pewna, że mama Rona doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
- Nic dziwnego, że Rose nie jada niczego zdrowego, skoro matka niczego dobrego nie lubi – prychnęła oburzona.
Dla Hermiony to była kropla przepełniająca czarę. Wstała i łapiąc po drodze swój płaszcz wyszła z kuchni. Na tarasie było jeszcze chłodno, zważywszy, że dopiero zaczynała się wiosna. Opatuliła się mocniej płaszczem i usiadła bez sił na drewnianym krześle. Nie przywykła, by ktoś był wobec niej taki okrutny. Już dawno nie czuła się tak mała i nic nie znacząca, a do tego zwyczajnie głupia. Czy ta kobieta, nawet jeśli jest mamą jej męża i babcią Rose, musi ją ciągle tak strofować? Więcej tego nie zniesie. Nie pozwoli by co dzień jej dziecko spędzało z nią pół dnia ustawiane do pionu i karcone za każde wyimaginowane przewinienie. Ona na to nie pozwoli. Choćby sama miała zrezygnować z pracy. Rose ma dopiero dwa lata a już musi mierzyć się z dobiegającą zewsząd krytyką.
Zaskrzypiały drzwi wejściowe i po chwili stanął obok niej uśmiechnięty młody mężczyzna.
- Wszystko w porządku?
- Harry ja tego dłużej nie wytrzymam. – Ukryła twarz w dłoniach, czując, że zaraz na dobre się rozklei. Na domiar złego nie miała się nawet komu poskarżyć. Nie mogła wszystkiego powiedzieć rodzicom, by się nie martwili, Ginny odpadała, bo to przecież jej mama. Zostawał tylko jej stary przyjaciel. – Czy ona musi się mnie tak ciągle czepiać?
Harry usiadł obok i pocieszająco pogłaskał ją po ramieniu.
- Nam bardzo pomaga. Wiesz, że my nie mamy wyboru. Mnie ciągle nie ma a Ginny sama nie poradziła by sobie z tą dwójką zwłaszcza, w jej stanie. Cieszę się tym co mam i staram się zbyt nie wtrącać. Ale ty coś wymyślisz. Jestem tego pewien.
- Nie chcę rezygnować z pracy, ale nie widzę innego wyjścia. Nie zniosę tego dzień w dzień. Żadna praca nie jest tego warta.
- Może porozmawiaj z Ronem. On nie pozwoli byś tak się czuła. To musi być wspólna decyzja. Może powiedziałby Molly, by bardziej myślała nad tym co mówi i w jaki sposób. Ona ma dobre intencje, może nie umie tego inaczej przekazać.
Podniosła głowę uśmiechając się blado do przyjaciela. Czuła się winna, że stawiała go w takiej sytuacji. Wiedziała ile on zawdzięcza swojej teściowej. Sam nie ma żadnej swojej rodziny i to u Weasley’ów znalazł wszystko to czego mu brakowało. Przyjęli go do swojego domu jak rodzone dziecko. Nie mogła oczekiwać, że będzie spiskować za ich plecami. Nie rozwiązywało to jednak jej problemu. Nie odpowiadało na pytanie czemu to ona została napiętnowana jako ta, którą trzeba na każdym kroku pouczać. Nie była przyzwyczajona do czegoś takiego. Wręcz przeciwnie, zawsze była tą najmądrzejszą w pomieszczeniu, tą która poucza innych. Czyżby los z niej zakpił pokazując jej jak to jest być traktowanym z góry? Co za ironia losu. Mimo wszystko jej pierś i umysł rozpierało poczucie niesprawiedliwości. Może i była przemądrzała, ale kierowała nią wiara, że ma rację. Nie mogła jednak powiedzieć, że na jakimkolwiek poziomie uważa krytykę pani Weasley za zasadną i  usprawiedliwioną. Dla niej były to wręcz bzdury. Ona była matką, więc o ile nie zapyta o opinię żadna poza jej własną nie powinna się liczyć. Dodatkowo nie miała zamiaru pozwolić by zamiłowanie jej teściów do kształtowania rzeczywistości obejmowało także ciągłą krytykę jej dziecka. Ten mały człowiek ma dorastać w przekonaniu, że jest kochany, piękny i dobry. Nie musi już teraz mierzyć się z brutalnym światem, zwłaszcza za sprawą swoich dziadków.
- Masz rację. Porozmawiam z Ronem. – Uścisnęła jego dłoń czerpiąc chociaż odrobinę otuchy z tego prostego gestu. Szczerze mówiąc nie wierzyła, że rozmowa z mężem coś pomoże. Była prawie pewna, że kolejny raz wyśmieje jej obawy, a w niej umrze kolejna cząstka niegdyś tak zakochanego w nim serca.
Zacisnęła mocno zęby i z silnym postanowieniem, że będzie ignorować wszystkie zaczepki stanęła przed drzwiami do kuchni. Westchnęła jeszcze głęboko wyrzucając z głowy negatywne emocje. Już sięgnęła do klamki, gdy usłyszała dźwięk nadchodzącej wiadomości ze swojego telefonu. Niewiele myśląc sięgnęła do kieszeni uśmiechając się szeroko. Jedna pozytywna wiadomość, a wiele łatwiej będzie jej dziś przez to przebrnąć. Pchnęła drzwi i przechodząc bez słowa przez kuchnię ruszyła na poszukiwania swojej córki.
***
Odłożyła śpiące dziecko do łóżeczka. Stała przez chwilę opierając się o drewnianą barierkę nie mogąc oderwać oczu od pochłoniętej snem małej buzi. Była taka słodka, że resztą sił powstrzymywała się, by znów się nie pochylić i jeszcze raz nie pocałować pulchnego policzka. Uśmiechnęła się na myśl, że i tak jeszcze tej nocy mała przydrepcze do jej łózka by wtulić się w kochające ramiona mamy.
Przygasiła światło i po cichu zamknęła za sobą drzwi sypialni. Wiedziała, że czeka ją jeszcze rozmowa z Ronem. Nie ma co tego odkładać. To od niej zależy przebieg jej jutrzejszej rozmowy z szefem.
Ron jak zwykle siedział przy swoim biurku zakopany w akta przyniesione z pracy. Pochłaniały one większość jego czasu wolnego, więc nie było to dla niej specjalne zaskoczenie. Starał się o posadę zastępcy szefa biura aurorów, którym niedawno został mianowany Harry. Nie wtrącała się do ich pracy, ale podejrzewała, że Potter i tak prędzej czy później awansuje swojego przyjaciela, niezależnie od tego czy będzie się nadawać na to stanowisko. Dawno jednak minęli etap, w którym dzielili by się ze sobą swoimi myślami i spostrzeżeniami. Właściwie niewiele ze sobą w ogóle rozmawiali.
- Ron, masz chwilę? – zapytała podchodząc do niego i siadając na krawędzi biurka. Odłożył papiery i odwrócił się do niej łapiąc ją za kolano i podążając dłonią aż do jej biodra. Nie zareagowała.
- Jasne. Co jest?
- Dłużej tak nie mogę. Mam dość tego jak twoi rodzice traktują mnie i Rose.
- Jak cię traktują? Nie rozumiem, co masz na myśli?
- Nie rozumiesz? Ciągle się mnie czepiają, wszystko robię źle. Ale nawet mniejsza z tym. Wmawiają Rose, że jest niegrzeczna, leniwa i nie wiadomo co jeszcze. Nie mam zamiaru na to pozwalać. – Teraz już nad sobą nie panowała. On naprawdę nie widział żadnego problemu? Czy on funkcjonował w innej rzeczywistości?
- Chyba trochę przesadzasz. Na pewno nikogo nie krytykują. Oni tylko radzą ci co robić. Wychowali siódemkę dzieci, więc mogłabyś ich posłuchać i wiele się od nich nauczyć, a nie jeszcze strzelać fochy.
Otworzyła szeroko usta pewna, że się przesłyszała. On nie powiedział przed chwilą tego co wydawało jej się, że powiedział. Prawda? To przecież nie możliwe.
- Uczyć? A... Ty… Jeśli to jest wszystko co masz na ten temat do powiedzenia, to nie mamy o czym rozmawiać. – Wściekła zepchnęła jego rękę wciąż leżącą na jej udzie i ruszyła w kierunku drzwi. Po kilku krokach jednak nie wytrzymała i odwróciła się z powrotem do niego.
- To jest moje dziecko i nie pozwolę nikomu NIKOMU tak jej traktować i będę jej bronić sama jeśli ty nie masz takiego zamiaru. A jeśli chodzi o rozstawianie mnie po kątach – palec wskazujący wycelowany do tej pory w jej męża skierowała teraz we własną pierś – nie jestem ze stali i wiecznie nie będę tego znosić, kiedyś w końcu odpowiem w sposób, którego wszyscy wolelibyśmy uniknąć. Więc dobrze ci radzę ogarnij się i zastanów po czyjej jesteś stronie.
Gdy wychodziła z pokoju czuła, że cała drży. Nie wiedziała czy to od rozsadzających ją emocji czy przeraźliwego zimna jakie poczuła w okolicy serca. Weszła do łazienki zamykając za sobą drzwi na zamek i opierając się o umywalkę.
Co się z nią działo? Zawsze pewna siebie, odważna, przebojowa stała się cieniem samej siebie. Nigdy nie powiedziałaby, że między nimi może się potoczyć wszystko aż tak źle. Była w nim zakochana przez połowę swojego życia, a teraz prawie pięć lat po ślubie zastanawia się czy jeszcze cokolwiek ich łączy. Cokolwiek poza dzieckiem. Czy coś jeszcze do niego czuje? Uwielbiała go jako człowieka, jako przyjaciela, ale jako męża? Miewają naprawdę świetne chwile, ale to nie zmienia faktu, że chyba nigdy wcześniej nie czuła się taka zdołowana i samotna. Nie był jej partnerem nie wspierał jej. Pojawiał się czasem przy niej udając, że wszystko jest w porządku, tuląc ją i całując, jednak nie było w tym wszystkim uczucia. Nie było żaru, żar zniknął już dużo wcześniej. Czy to proza życia wypaliła ich miłość a może nigdy nie byli sobie pisani? Nie wiedziała tego, jednak czuła, że ten związek już dawno przestał być tym czego chciała dla siebie, czego oczekiwała od życia, od małżeństwa. I mogła sobie tłumaczyć aż do utraty tchu, że w każdym związku są kryzysy i wypala się namiętność, ale to wszystko waliło się niczym domek z kart, gdy parzyła na Ginny i Harry’ego. Wciąż zakochani i wpatrzeni w siebie jak nastolatkowie, mimo, że spodziewali się właśnie swojego trzeciego dziecka. Na sam ich widok człowieka dusiła zazdrość. Czy ona nie zasłużyła na to by być naprawdę szczęśliwą? Nie zasłużyła na związek oparty na miłości i zrozumieniu, partnerstwie i zwykłej ludzkiej życzliwości? Ona i Ron żyli ze sobą ale czy żyli razem? Nie, już dawno nie.
Zanurzyła dłonie pod strumieniem ciepłej wody i obmyła nią twarz. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze śledząc spojrzeniem spływające po jej policzkach łzy wymieszane z wodą. Czuła się taka żałosna. Czy to wszystko co los miał jej do zaoferowania? Na dodatek pewnie będzie musiała zwolnić się z pracy. Całe szczęście, że jej mama zgodziła się zając jutro Rose.
Przytuliła głowę do poduszki otulając się miękką kołdrą, ale sen nie nadchodził. W takich chwilach, gdy wydawało jej się, że noc nie mogłaby być już czarniejsza jej myśli błądziły zwykle w jednym tylko kierunku. Draco. Tak bardzo było jej żal, że nie zachowała się inaczej te sześć lat temu. Czemu musiała być aż takim cholernym tchórzem? Teraz było jednak już za późno by cokolwiek zmienić. Przez te kilka lat widzieli się tylko raz, na weselu Ginny i Harry’ego. Do tej pory nie może przestać się śmiać na wspomnienie jego miny, gdy zobaczył, że Ginny jest w zaawansowanej ciąży. Pewnie bał się, że urodzi podczas uroczystości. Nie zamienili wtedy jednak ze sobą więcej niż kilku słów. Cóż, rozumiała, że jego zraniona duma nie pozwalała mu zapomnieć jak go potraktowała po tym jak otworzył przed nią serce. Ona sama za bardzo się wstydziła by wykonać pierwszy krok. Z resztą było już za późno. Kilka miesięcy później oboje byli już po ślubie z kimś innym, mieszkali w różnych krajach i prowadzili zupełnie różne życia. Nie znaczyło to jednak, że w długie bezsenne noce nie zastanawiała się jakby to było, gdyby z tego balu wyszła z młodym Malfoy’em. Dzisiaj także zasypiając miała przed oczami jego błękitne oczy a na skórze czuła cień jego pocałunków.
***
Następnego dnia nie mogła skupić się na pracy. Wiedziała, że nie może dłużej odkładać rozmowy ze swoim przełożonym. Jeszcze zanim urodziła Rose awansowała na prawą rękę Szefa Międzynarodowego Urzędu Prawa Czarodziejów Wilsona Livingstone’a, jednak nie była to jej praca marzeń. Zawsze chciała dostać się do Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. Czuła, że to właśnie tam mogłaby w pełni rozwinąć skrzydła. Departament ten cieszył się większym prestiżem, a także stanowił większe wyzwanie dla swoich pracowników. Będzie jednak musiał na nią jeszcze poczekać.
Z duszą na ramieniu wchodziła do gabinetu Livingstone’a, nic nie mogło jej jedna przygotować na to co nastąpiło po przekroczeniu jego progu.
- Ah Hermiona, właśnie o tobie rozmawialiśmy. – Przy biurku Wilsona siedział szczupły, wysoki mężczyzna o włosach przyprószonych siwizną, w którym od razu rozpoznała Andrewsa. Uprzejmie podała mężczyźnie dłoń i usiadła na ostatnim wolnym fotelu obok niego.
- John od dobrej godziny próbuje mi ciebie podkraść. – Zaśmiał się naciągając marynarkę na swoim okazałym brzuchu. – I chyba mu się w końcu udało mnie przekupić, ale ostateczna decyzja należy do ciebie.
- Ja… Ale… Słucham? – Nie wiedziała czy byłaby bardziej skołowana gdyby nagle oświadczył, że rzuca pracę i od dziś będzie zajmować się ogrodnictwem. Przyszła by prosić o urlop wychowawczy a tu dostaje… No właśnie, nikt jej jeszcze nie powiedział co tak naprawdę jej proponują.
- Chciałbym by została pani moim zastępcą na dwa najbliższe miesiące. – wyjaśnił staruszek, a ona tylko zmarszczyła brwi. Dwa miesiące?
- Przecież za dwa miesiące…
- Idę na emeryturę. Zgadza się. Ale z tego co mówi Wilson dwa miesiące pani wystarczą na przejęcie moich obowiązków. Chciałbym by mnie pani zastąpiła.
Czy to jakiś żart? Czy los był naprawdę aż tak złośliwy? Dostaje w końcu swoją wymarzoną pracę i musi z niej zrezygnować?
- Dziękuję. Nic bardziej by mnie nie uszczęśliwiło, jednak ja nie wiem czy obecnie będę w stanie to pogodzić z wychowywaniem dziecka. Wiem jak odpowiedzialne jest to stanowisko.
- Nie musisz teraz podejmować decyzji, ale wiedz, że tak łatwo nie odpuszczę. Myślę, że ministerstwo dawno nie miało już w swoich szeregach tak cennego pracownika. Jestem gotów pójść na wiele ustępstw.
- Ja…
- Proszę to dobrze przemyśleć – wstał i podał jej dłoń, po czym kiwnął WIlsonowi i wyszedł zostawiając ją w całkowitym szoku.
Jak w transie wyszła z ministerstwa nawet nie starając się nadążyć za gonitwą myśl w swojej głowie. Jeszcze dwie przecznice i dotrze na ulicę Pokątna a stamtąd prosto do domu rodziców, by odebrać od nich Rose. Starała się skupić na wyznaczonym sobie celu, jednak nie potrafiła przestać myśleć o tym co usłyszała w gabinecie Livingstone’a. A przede wszystkim starała się wymyślić jakiś sposób by mogła przyjąć jego nieprawdopodobną propozycję, jednocześnie nie będąc zmuszoną by zostawiać córki w Norze. Przynajmniej do czasu, gdy Rose nie skończy jedenastu lat.
- Hermiona? – Zdążyła zrobić kolejne dwa kroki zanim dotarło do niej, że ktoś wypowiedział jej imię. Obejrzała się szybko za siebie, odnajdując oczami osobę, której nie widziała od wielu lat. Wysoka blondynka stojąca po drugiej stronie ulicy zmierzała teraz prosto w jej stronę.
- Pani Malfoy – ukłoniła się lekko wpatrując się w uśmiech wstępujący na twarz kobiety. Nie potrafiła tego wytłumaczyć, ale walczyły w niej teraz dwa sprzeczne uczucia. Z jednej strony chciała uciec gdzie pierz rośnie z drugiej stała rozedrgana z mocno bijącym sercem i uprzejmym uśmiechem na ustach. Jak to możliwe, że tak się denerwowała na myśl o rozmowie z jego matką?
- Co słychać Skarbie? Dawno cię nie widziałam.
- Wszystko w porządku. Właśnie idę po swoją córeczkę. – Machnęła ręką wskazując gdzieś za siebie, skrępowana uważnym spojrzeniem Narcyzy.
- Masz córeczkę? Ile ma lat?
- Dwa latka.
- Och to taki cudowny wiek. Jeszcze są wtedy takie słodkie i nie pyskują. Draco ma synka. Ma cztery lata i zaczyna pokazywać na co go stać – zaśmiała się zapewne na wspomnienie swojego wnuka, a Hermiona poczuła, że lekko drżą jej dłonie. Czuła się dziwnie, jakby dowiadując się czegoś o życiu Draco wykradała jego tajemnice. Każde słowo Narcyzy jednocześnie ją cieszyło jak i sprawiało ból. A może po prostu żałowała że nie jest już częścią jego historii?
- Naprawdę? Pewnie cały tatuś. A co u Draco? – spytała przegrywając walkę z własna ciekawością. Nie wiadomo, kiedy znów będzie mieć okazję by dowidzieć się o nim chociaż kilku słów. Niczym narkoman na głodzie chłonęła każdą nową informację, chociaż wiedziała, jak drogo będzie ją to później kosztować. Ile nocy nie prześpi roztrząsając każdy najmniejszy szczegół.
- Szczerze mówiąc nie najlepiej. Całkiem załamała go ta sprawa z Trenetem. Pewnie słyszałaś? - Oczywiście, że słyszała. Ale czy wypadało jej się do tego przyznać? Na szczęście Narcyza nie czekała na jej odpowiedź.  – Znasz go, wiesz jaki jest dumny. Zawsze był. Myśli nad wyjazdem z Francji. Poza tym ta Sofie… Och rozgadałam się a ty się spieszysz. Ucałuj córeczkę ode mnie.
- Oczywiście. I proszę pozdrowić ode mnie Draco.– Odpowiedziała szybko, a pani Malfoy ujęła jej dłoń w swoją przytrzymując ją na moment. Spojrzała jej jeszcze prosto w oczy jakby chciała jej coś w ten sposób przekazać, po czym kiwnęła lekko głową i odeszła w swoją stronę.
Hermiona zamrugała kilka razy próbując odzyskać równowagę po tym niespodziewanym spotkaniu. Co za dziwny dzień. Ruszyła przed siebie starając się wrócić myślami do swojego problemu z pracą, ale w jej głowie ciągle wracały słowa blondynki. Czy to możliwe by Draco wrócił do Londynu? Rozważa wyjazd z Francji, ale to nie znaczy przecież wcale, że wybierze Anglię. W końcu żaden z powodów, przez które wyjechał nie stracił na ważności. Ale gdyby…
W jej głowie zaczął formować się pewien plan. Plan co prawda szalony i zapewne zupełnie nieprawdopodobny, ale w jakiś sposób rozwiązywałby wiele jej problemów. Nie chciała się długo zastanawiać nad jego konsekwencjami. Nie miała zamiaru dłużej myśleć o wszystkich w koło zostawiając siebie na szarym końcu. I tak nic dobrego jej z tego nie przychodziło. Pora by nauczyła się być egoistą. By była w końcu szczęśliwa. W ten czy inny sposób. Życie jest za krótkie.
Sięgnęła po telefon zanim zdążyła się rozmyślić. Nie było sensu bardziej precyzować tego planu, jeżeli główny jego punkt nie będzie mógł być zrealizowany. Najprościej będzie od razu się o tym przekonać. Drżącymi rękami odblokowała telefon i wyszukała numer, którego nie używała od sześciu lat. Właściwie nie miała nawet pewności, że jest on ciągle aktualny.
Zatrzymała palec nad zieloną słuchaweczką dając sobie chwilę na zebrane w sobie odwagi. Wciągnęła mocno powietrze do płuc i powoli je wypuściła. Nic się nie dzieje bez przyczyny a ten dzień był już i tak nieprawdopodobny.
Wcisnęła przycisk i przyłożyła telefon do ucha drżąc na całym ciele. Mocno bijące serce dudniło jej w piersi, gdy czekała aż usłyszy głos po drugiej stronie.
- Hermiona? – Na dźwięk jego głosu świat się dla niej zatrzymał a do oczu napłynęły łzy.
- Cześć Draco.


Copyright © 2016 Follow your dreams , Blogger