piątek, 25 sierpnia 2017

Rozdział 20 Pięć minut

Ciężko mi uwierzyć, że następny rozdział będzie już ostatnim z pierwszej części tego opowiadania. Prawdopodobnie też będzie dłuższy niż zwykle, więc jeszcze zobaczymy, czy nie pojawi się w dwóch częściach.

I pomyśleć, że gdy zaczynałam, przewidywałam, że ta część opowiadania będzie mieć góra 8-10 rozdziałów, a właśnie dodaję 20! ;) Mam nadzieję, że skończenie drugiej części nie zajmie mi kolejnych trzech lat...

Nie ukrywam, że minimalny odzew zwrotny z Waszej strony działa silnie demotywująco na moją wenę oraz chęci. Proszę, jeśli to czytasz - zostaw po sobie jakiś znak, chociażby jedno słowo, by docenić moją pracę i wysiłek.

Pozdrawiam
N.

P.S. Rozdział dodaję wcześniej specjalnie dla Edge (czyli mojej kochanej Pati ;) Dziś bez Dramione. Mam nadzieję, że mi wybaczysz :*

______________


W końcu zaczynała się wiosna. Było ją już czuć w powietrzu. Nie ukrywała, że niezmiernie ją to cieszy. Jeśli miałaby wybrać porę roku, której najbardziej nie lubi to byłaby to właśnie zima. Tych krótkich, zimnych dni, długich, ponurych wieczorów wcale nie będzie jej brakować. Już znikła pośniegowa plucha, a na drzewach zaczynały zakwitać pąki i zawiązki liści. Aż znów chciało jej się uśmiechać. Do tego jej ukochany dziś wyjątkowo był z nią w domu i obiecał, że tym razem do rana jej nie opuści. Dlatego na ten wieczór postanowiła zapomnieć o tym wszystkim co ją denerwowało. Dziś nie będzie się złościć, nie będzie im psuć wspólnego czasu, którego od tak dawna mają jak na lekarstwo. Zapomni mu nawet, że znów nie pojawił się na… Nie, nie, dziś się nie denerwuje.
Wyszła właśnie na balkon i usiadła na wygodnym fotelu podziwiając widok i oczyszczając głowę ze zbędnych myśli. Po chwili dołączył do niej chłopak zarzucając koc na jej ramiona i wpychając w dłonie kubek gorącego kakao. Był taki kochany i troskliwy. Kiedy wracał w końcu z pracy, znaczy się. Koniec. Nie dziś. Dziś jest szczęśliwa.
- Czyli ograniczyłaś wybór do trzech miejsc, tak? – spytał siadając w fotelu obok niej i pociągając łyk ze swojego kubka.
- Tak plus dwa w razie jakby żadne z tamtych nie wypaliło. Dwa w centrum Londynu, więc trochę droższe, reszta na obrzeżach z dużo większą przestrzenią - nie żeby ją irytował fakt, że sama musi wybierać miejsce na ich ślub i wesele. Do tego w każdym z nich terminy ciągną się na przynajmniej dwa lata do przodu, a on nie pojawia się na umówionych spotkaniach. Stop. Ginny, uspokój się.
- To będzie cudowne wesele, niezależnie od tego co wybierzemy Kochanie – pochylił się i ją pocałował, a ona nie mogła się nie uśmiechnąć. – Mamy jeszcze czas, poza tym, kto odmówi wybrańcowi.
Roześmiał się a jej serce prawie pozbyło się tego lodu, które uzbierało przez ponad pół roku. Kochała go bardziej niż była w stanie wytłumaczyć i sama zrozumieć, nie mogła się już doczekać aż zostanie jego żoną. To ostatecznie utnie te myśli upchnięte, tam głęboko na skraju jej podświadomości.
- To co dziś robimy? – spytała przenosząc spojrzenie z rozjarzonych świateł miasta na twarz swojego narzeczonego.
Nie zdążył on jednak odpowiedzieć, gdyż w tym momencie na balustradzie balkonu usiadła ciemno szara sowa z rulonikiem umocowanym do jej nóżki. Harry zasysając mocno powietrze w płuca zaczął odwiązywać wiadomość, a Ginny już czuła znajome mrowienie na skórze. O nie, nie zrobi jej tego znowu.
On jednak szybko skończył czytać i przeniósł na nią przepraszające, smutne spojrzenie. Nie musiał nawet nic dodawać. Już czuła wstępującą w nią furię. Koniec ze wstrzymywaniem zdenerwowania. Jeszcze chwilę i wszystkie jej tamy puszczą.
- Bardzo mi przykro…
- Chyba sobie żartujesz! Obiecałeś!
- Wiem Gin, ale Taylor mnie potrzebuje i…
- Idź. W tym momencie znikaj.
- Gin – smutek w jego głosie ją ranił, ale nie mogła nic na to poradzić, że czara jej goryczy już dawno się przelała.
Zebrał szybko swoje rzeczy potrzebne do pracy i wyszedł, próbując ją jeszcze chociaż cmoknąć w policzek.
Jak ona nie cierpiała tego głupiego Taylora. Jeszcze bardziej nie cierpiała tego jak wykorzystuje on Harry’ego. Najpierw mydlił mu oczy obietnicą o posadzie swojego zastępcy, a teraz gdy ją w końcu dostał jest jeszcze gorzej. Zrzuca na Harry’ego całą czarną robotę, której nie chce wykonywać sam, traktując go przy tym jak chłopca na posyłki. Czy to się kiedykolwiek skończy?
Właściwie się nie widują. Od ładnych paru miesięcy wychodziła do pracy, gdy Harry jeszcze spał a jak wracała jego już nie było. Czasem do tego znikał na całe tygodnie w poszukiwaniu jakichś podejrzanych w górach Ural czy gdziekolwiek indziej.
Próbował załagodzić sytuację propozycją, by zacząć przygotowania do ślubu, ale musiałby jeszcze zacząć się pojawiać na umówionych spotkaniach. Miała już po dziurki w nosie tego, że wszędzie pojawiała się sama i świeciła za niego oczami.
Nie chciała wychodzić na zarozumiałą jędzę, po prostu go potrzebowała. Potrzebowała go przy sobie, jego uwagi i obecności. Tęskniła do wspólnie spędzanych chwil, wspólnych rozmów oraz wspólnego milczenia.
Odstawiła z hukiem kubek na stolik wylewając na powierzchnię resztę jego zawartości. Nie tak to miało wyglądać. Dzisiejszy wieczór mieli spędzić wspólnie. A zamiast tego znów jest sama. Znów sama pójdzie się wykąpać, sama bez entuzjazmu obejrzy coś w telewizji, a przede wszystkim znów sama położy się do łóżka i tym razem nawet nie gładząc jego zimnej poduszki, odwróci się i sama zaśnie.
Następnego ranka nie było nawet śladu po jej dobrym humorze. Nawet budząca się do życia przyroda przestała ją cieszyć. Do tego na jej biurku znów leżała szara koperta z małym kwiatkiem. Już nawet do niej nie zaglądała tylko od razu wyrzuciła do kosza, upewniając się, że rzucone po cichu zaklęcie spopieli papier zanim opadnie on na dno metalowego kubełka.
- Kłopoty w raju? -  rzucił Blaise.
Jęknęła cicho pod nosem. Przez ostatnie miesiące ich relacje nieznacznie się poprawiły, ale nie na tyle by nagle zostali przyjaciółmi. Dlatego jeżeli teraz oczekiwał, że nagle zacznie mu się zwierzać, to chyba się zdziwi. Do perfekcji opanowała już sztukę ignorowania go, jednak kiedy trzeba potrafiła też z nim współpracować. Kto wie, może kiedyś, jak dobrze pójdzie to jeszcze przed emeryturą, uda im się zawrzeć jakąś nutkę porozumienia. Póki co, raz, jeden jedyny raz, zrobiła mu kawę. Poprosił ją o to, a że miał szczególnie zawalone papierami biurko, to mu tę kawę zrobiła. I tylko przez chwilę zastanawiała się czy do niej nie napluć.
Wyglądało na to, że nie czekał nawet na jej odpowiedź, bo ze smutnym wyrazem twarzy podszedł do jej biurka i usiadł na jego rogu.
- Uważaj na niego – powiedział intensywnie się w nią wpatrując. Napięte mięśnie i zaciśnięta szczęka nie pozostawiały jej wątpliwości, że nie ma na myśli Harry’ego. – Nie ufaj mu. I pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć.
Początkowy szok ustąpił miejsca rozbawieniu. Liczyć na niego? Wole żarty.
- Niby Tobie mam zaufać?
- Gin, wiesz, że ja…
Podniosła dłoń powstrzymując go przed powiedzeniem następnego słowa. Nie miała pojęcia skąd wiedział, o ile rzeczywiście coś wiedział, ale nie miała najmniejszej ochoty opowiadać mu o swoim prywatnym życiu, a co dopiero zdradzać mu jakieś tajemnice.
- Daruj sobie. – Pokręciła głową wskazując palcem jego biurko.
Otworzył usta by jeszcze coś powiedzieć, ale widząc jej minę, zamknął je i ze spuszczoną głową ruszył w kierunku swojego fotela. Do końca dnia nie odezwali się do siebie już ani jednym słowem.
Gdy wyszła z pracy jej humor nie był ani odrobinę lepszy. Przez cały dzień nie mogła się na niczym skupić. Co jeszcze mogła zrobić, by Harry poświęcił jej więcej uwagi? Strasznie jej go brakowało i nie zamierzała pozwolić, by taka sytuacja dłużej się utrzymywała. Nic jednak nie przychodziło jej do głowy.
Skręciła właśnie za róg poprawiając torebkę zsuwającą się z jej ramienia. Podniosła nieznacznie głowę i aż się zatrzymała. Nie widziała go pół roku, a teraz stał jakieś dziesięć metrów przed nią oparty o rozpadającą się elewację podniszczonego budynku. Wydawało jej się, że już o nim zapomniała, że na dobre wymazała go ze swojej głowy. Chwilami zapominała nawet jak wyglądał. A teraz widziała go tak wyraźnie i wydawał jej się jeszcze przystojniejszy. W granatowych jeansach z podwiniętymi nogawkami i białym podkoszulku wyglądał jak ucieleśnienie marzeń. Pochylał się nad czymś co trzymał w rękach i kosmyki jego brązowych włosów opadały mu na czoło.
Ciągle jeszcze nie ruszyła się z miejsca jakby zapominając co tam w ogóle robi, gdy przetarł dłonią czoło unosząc lekko spojrzenie tak, że ich oczy się spotkały. Otworzył usta wyraźnie zaskoczony jej widokiem, ale zaraz jego twarz rozpromieniła się w szczerym uśmiechu. Odepchnął się od ściany chowając w kieszeni przedmiot, którego nie zdążyła zidentyfikować, wciąż zajęta jego oczami. I co ona teraz miała zrobić?
Zaczął iść w jej kierunku a w niej odezwał się zew ucieczki. Ruszyła z miejsca szybko przebierając nogami i spuszczając spojrzenie na chodnik.
- Hej. Ginny poczekaj - próbował złapać ją za ramię, ale mu się wyrwała. Zacisnęła dłonie w pięści jakby to miało go powstrzymać przed zatrzymaniem jej. Nie pomogło. Dogonił ją i stanął przed nią zagradzając jej drogę.
- Zostaw mnie - warknęła wpatrując się w jego brzuch.
- Gin, proszę daj mi chwilę.
- Zostaw mnie w spokoju. I przestań w końcu wysyłać te swoje liściki. Jeżeli jeszcze się nie domyśliłeś to nawet ich nie czytam - była wściekła tak, że gdyby było to możliwe para buchała by jej uszami.
- Dlaczego? Co ja Ci zrobiłem? - Co jej zrobił? Chyba sobie żartuje. Już ona mu wygarnie co jej zrobił! Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. To był błąd. I to poważny. Przełknęła ślinę przenosząc spojrzenie na jego usta i zaraz wracając do oczu.
- Ty… Ty…- zupełnie zapomniała co chciała powiedzieć. Jakie to niesprawiedliwe, że tak na nią działał. Czuła jak dłonie zaczynały jej się pocić a w gardle zasychało. Właśnie zaczęło do niej docierać, że wyładowuje na nim swoją złość na Harry’ego. Ale to wcale nie znaczyło, że i on jest bez winy.
- Po prostu przestań. Nic z tego nie będzie. Proszę - skończyła niemal szeptem, podczas gdy on puścił jej ramiona mając nadzieję, że już mu nie ucieknie. Wyciągnął rękę i przetarł kciukiem po jej policzku, lecz zaraz ją zabrał.
- Dobrze. Jeśli tego właśnie chcesz - przymknął oczy zabierając jej dostęp do jego rozrywającej się teraz duszy. Nie wiedziała czy to dlatego, że zdążyła go już trochę poznać czy zawsze tak było, ale potrafiła w jego cudownych błękitnych oczach wyczytać wszystkie jego uczucia. Był zraniony i nawet nie próbował tego ukrywać. Ale to nie jej wina. Powinien już dawno ją sobie odpuścić. W końcu jest zaręczona do cholery. Ile jeszcze będzie mącić jej w głowie.
- Mogę Cię chociaż prosić o pięć minut Twojego czasu, zanim znów zaczniesz mnie ignorować?
Otworzyła usta by zaprzeczyć, ale przecież miał rację. Czy powinna gdzieś z nim iść? Chociaż i tak już się widzą a skoro potrzebuje tych pięciu minut by w końcu dać jej spokój to jest gotowa to dla niego zrobić.  Pokiwała głową i pozwoliła kupić sobie kubek latte macchiato na wynos i zaprowadzić się na ławkę w parku. Usiadł koło niej opierając łokcie na kolanach, głową dotykając kawy, którą trzymał w rękach. Przypatrywała mu się chwilę pociągając łyk napoju i odliczając w myślach uciekające sekundy. Westchnął głęboko zanim zaczął mówić.
- Dobrze wiesz co do Ciebie czuję. Daj mi dokończyć – powiedział przenosząc na nią spojrzenie, gdy spróbowała mu przerwać. Jasne oczy wpiły się w jej własne pozbawiając ją możliwości ruchu. – Nic się nie zmieniło. Ciągle Cię kocham. Chciałem to powiedzieć jak należy ten jeden raz i jeżeli ty… jeżeli nie chcesz… nigdy więcej tego nie powiem, ani nie zrobię niczego w tym kierunku. Obiecuję. Ale proszę nie odsuwaj się ode mnie zupełnie. Moglibyśmy zostać przyjaciółmi albo…
- Nie możemy być przyjaciółmi – powiedziała tak po prostu, nie wiedząc do końca czy mówi to sobie czy jemu. Jego niezbyt składna wypowiedź przekazywała jej jednak jedną wyraźną treść. Nie może się z nim widywać.
- Ale…
- Nie Teo. I nie, nie chcę więcej słyszeć o… o… - nakreśliła bliżej niesprecyzowany kształt w powietrzu przed jego twarzą, po czym odłożyła rękę na kolano – Jestem szczęśliwa z Harrym, planujemy ślub. Ja… Nie możemy być przyjaciółmi.
Nie chciała go ranić, ale nie zamierzała też pozostawiać mu jakiejkolwiek nadziei. Pokiwał tylko głową upijając łyk swojej kawy. Nie mogła znieść widoku jego smutnych oczu, a jednak nie mogła przestać na niego patrzeć wiedząc, że pewnie nie prędko teraz go spotka. Odwróciła się by wstać i odejść, gdy usłyszała jego cichy głos.
- Mieszkam w Londynie, znaczy, nie na stałe…
- Jak to? Co z Norwegią?
- Mam problemy z mieszkaniem i dogadałem się z szefem. Przez jakiś czas mogę mieszkać w moim mieszkaniu tutaj i aportować się do pracy. Więc jakbyś kiedyś miała ochotę z kimś pogadać albo coś – uśmiechnął się do niej blado.
- Do zobaczenia, Teo – odpowiedziała, wstając i zostawiając go samego na tej ławce. Nie mogła uwierzyć, że go spotkała i że ma w tym momencie jeszcze większy mętlik w głowie.
Gdy wróciła do domu, ku jej zaskoczeniu Harry tam był. Porozkładał za to w salonie kartony z jakimiś papierami i zakopał się w nich po uszy. Zdziwiła się, że w ogóle zauważył, że przyszła. Cmoknął ją w policzek, ciągle trzymając teczkę akt w dłoni.
- Cześć Kochanie jak Ci minął dzień? – spytał patrząc na nią przez chwilę i przenosząc spojrzenie na prawdopodobnie ważne materiały.
- Dobrze. Spotkałam Teo Notta – powiedziała nawet nie zastanawiając się nad tym co mówi.
- Tak? Myślałem, że jest w Norwegii – usiadł z powrotem na kanapie i zaczął grzebać w pudle.
- Tak ja też. Jestem głodna, jadłeś już? – rzuciła zmierzając do kuchni.
- Taaa
- A Ty co porabiałeś? Co to za pudła?
- Taaa
Spojrzała na niego, ale on był już w innym świecie. Pościgów i szybko rzucanych zaklęć. Resztę wieczoru nie odezwał się do niej właściwie ani jednym słowem zostawiając jej bardzo dużo czasu na myślenie. Znów to czuła. Przejmującą i przygnębiającą samotność. Nawet we własnym domu. Nie czuła w tym momencie już nawet złości. Była nią już zbyt zmęczona.
Leżąc w łóżku obiecała sobie, że coś się musi zmienić, że jutro wyjdzie do ludzi. Tylko z kim? Hermiona się uczy i nie ma mowy, by do obrony gdzieś dała się wciągnąć. Ron… też pracuje, z resztą nie będzie się spotkać z bratem, zwłaszcza tak denerwującym. Może jednak… gdyby ustawiła wyraźne granice… Może to by nie było takie głupie?
Jednak, gdy kilka dni później wysłała mu wiadomość: „Kawa poniedziałek 17:30” nie była do końca przekonana czy to najlepszy pomysł.
Następne tygodnie mijały jej w dużo lepszej atmosferze i to głównie za sprawą pewnego wysokiego szatyna. Początkowo było między nimi niezręcznie. Pierwsze spotkania mieli krótkie i w dużej mierze przemilczane, jednak z każdym następnym stawali się coraz śmielsi, coraz bardziej na luzie, jak za starych czasów sprzed pamiętnej konferencji. Czy tego chcieli czy nie powoli stawali się przyjaciółmi, mogli na siebie liczyć i lubili spędzać razem czas. Do tego nawet stopnia, że Ginny potrafiła od rana mieć dobry humor na samą myśl, że wieczorem się zobaczą.
Harry’ego w dalszym ciągu albo nie było w domu, albo był zajęty. Czuła się ignorowana już tak długo, że nie mogła oprzeć się wrażeniu, że żyją już całkiem obok siebie. A nawet, chwilami, gdy w końcu miał dla niej czas, nie czuła potrzeby coś sobie wyrzucać. Nie robiła nic złego. Zabijała nudę, spędzała czas z kolegą zamiast siedzieć samej w domu. Czy to takie złe?
Tego dnia również od rana dopisywał jej dobry humor. Nie przeszkadzały jej nawet podejrzliwe spojrzenia rzucane przez Blaise’a. Nic mu do tego. Siedziała przy swoim biurku niecierpliwie czekając aż zegar wbije 17. Jeszcze kilka minut i znów go zobaczy. Sama się dziwiła, że aż tak cieszy się na tę myśl.
- Ważne plany na weekend? – dopytywał Zabini, ale zupełnie go zignorowała. Dłuższa wskazówka dotarła właśnie na sam szczyt, dając jej sygnał, że może w końcu zabrać torebkę i wyjść.
- Do poniedziałku – rzuciła tylko i już jej nie było.
Z nieschodzącym z jej twarzy uśmiechem szła w kierunku ich stałego miejsca spotkań – parku. Z daleka go dostrzegła na tej samej ławce co zwykle. Siedział z jedną ręką zarzuconą na oparcie ławki, w drugiej trzymał papierosa jak jakiś James Dean. Chciała do niego podbiec, ale nie umiała odmówić sobie podglądania go jeszcze przez chwilę. Wglądał na zamyślonego, zaciągając się raz po raz i wpuszczając z ust wymyślne kółka dymu. Ciekawe o czym myślał. Dopiero po chwili ją zauważył i wtedy na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, a jej serce mocniej zabiło. Zerwał się z ławki, by do niej podejść i pocałować szybko w policzek, a ona poczuła znajomą mieszankę jego perfum i dymu papierosowego.
- Okropny nałóg. Musisz to rzucić – powiedziała mu lekko się krzywiąc na co odpowiedział krótkim śmiechem. Zwykle właśnie to słyszał od niej na powitanie. Taka jej wersja „dzień dobry” czy „cześć”. – To co to za super miejsce, które chcesz mi pokazać?
Spytała, gdy sięgnął po leżący na ławce plecak. Obiecał pokazać jej dziś coś pięknego, chociaż jej i tak wystarczyło to, że spędzą czas razem.
- Zaraz zobaczysz – uśmiechnął się muskając palcem jej nos.
Gdy ukryli się w cieniu między drzewami, złapał jej rękę i poczuła szarpnięcie w okolicach pępka. Po chwili świat przestał wirować a jej oczom ukazała się piękna polana skąpana w kwietniowym słońcu, otoczona lasem. O ile dobrze słyszała, nieopodal musiał przepływać jakiś strumyk. Miejsce było cudownie spokojne i malownicze.
- Pomyślałem, że jest już wystarczająco ciepło – rozłożył właśnie koc na trawie otoczonej różnokolorowymi kwiatuszkami. Nie znała się na roślinach. To pewnie były jakieś chwasty, ale nie mogłoby jej to mniej obchodzić w tym momencie.
- Jest cudownie.
Ku jej zaskoczeniu wyjął z plecaka butelkę czerwonego wina i pudełko pizzy. Dopiero teraz poczuła jaka jest głodna. Usiedli na kocu i sięgnęli po jedzenie.
- Co tam w pracy, Blaise znów Ci dokuczał?
- Nie, tylko dziwnie mi się przyglądał. Mówiłeś mu coś? – spytała kończąc swój kawałek i kładąc głowę na jego brzuchu.
Pokręcił głową wpychając sobie jedzenie do ust, a drugą ręką zaczął bawić się jej włosami. Czuła się przy nim taka spokojna, bezpieczna, wolna. Nie musiała się niczym przejmować, gdy był obok.
- A co z Potterem? Co mu powiedziałaś?
- Nic, wjechał na cały weekend na jakąś swoją misję. Do Szkocji, czy gdzieś. – Wzruszyła ramionami. Nawet przestało ją to obchodzić. Co chwilę gdzieś wjeżdżał. Po co miała pamiętać dokąd akurat teraz zniknął. Jego i tak nie interesuje co ona robi.
Teo podniósł głowę, tak, że ich spojrzenia na chwilę się spotkały, lecz zaraz znów się położył.
- Co? Jeżeli masz coś do powiedzenia to słucham.
- Po prostu, gdybyś była moja, nigdy bym…
- Teo!
- Sama pytałaś.
Właściwie nie poruszali tego zakazanego tematu. Uczuć. Poza kilkoma przypadkami, kiedy musiała mu przypomnieć o obietnicy z parku. Nie dochodziło między nimi także do jakichś dwuznacznych sytuacji. Lubiła jego bliskość, ale nie dopuszczała do siebie myśli o niczym więcej. Tak było dobrze. To wystarczało.
Napiła się wina i wróciła do leżenia na jego umięśnionym brzuchu. Ostatnie promienie słońca leniwie błądzące po jej skórze i jego ręka w jej włosach sprawiły, że poczuła się błogo. Przymknęła oczy, lecz myśli w jej głowie nie dawały jej spokoju. Kiedyś to przy Harrym czuła się tak dobrze. To on dawał jej szczęście i ten wewnętrzny spokój. Teraz wydawał jej się obcy i oschły. To nie znaczyło oczywiście, że go nie kochała. Kochała go i to bardzo, ale nie była już w nim zakochana. Nie tą miłością, która zakłada nam na nos różowe okulary i pozwala widzieć świat lepszym i piękniejszym. Obawiała się jednak, że przez ostatnie parę tygodni zakochała się w Teo. Do szaleństwa. Ale czy go kochała?
- O czym myślisz? – spytał a ona tylko potrząsnęła głową.
Gdy wróciła do pustego domu, była jeszcze bardziej rozbita. Sytuacja z Harrym ciągnęła się już tak długo, że powoli traciła nadzieję, że w końcu coś się polepszy. Mimo to, nie mogła znieść myśli, że mogłaby go zranić. Z drugiej strony, odzywały się w niej głosy namawiające ją do sięgnięcia po własne szczęście. Czy powinna ich posłuchać? Czy Teo był tym, który by jej to szczęście dał? Nie była pewna czy zniosłaby rozstanie z Harrym.
Zbliżała się północ, a ona wiedziała, że prędko nie zaśnie tej nocy. Potrzebowała oczyścić umysł. Ubrała się w ciepłe dresy i wyszła się przejść. Zadziwiające jak inny jest Londyn nocą, gdy tłumy znikają pozostawiając samotne ulice osnute migoczącym, bladym światłem latarni. Mijała kolejne szare budynki nie mogąc się nadziwić, że rzeczywiście rozważa odejście od Harry’ego. To przecież śmieszne.
Niespodziewanie uświadamia sobie dokąd poniosły ją nogi. Znała tę uliczkę tak dobrze. Przystanęła na rogu dostrzegając cień na balkonie na piętrze. Czyżby i on nie mógł spać tej nocy? Podeszła bliżej tak by znaleźć się w zasięgu światła rzucanego przez latarnię, pozwalając mu się dostrzec. Wyprostował się wytężając wzrok, po czym z uśmiechem rzucił niedopałek papierosa na drugą stronę balkonu i zniknął w środku mieszkania. Mieszkania w którym była tylko raz i więcej nie odważyła się postawić w nim nogi. Ani żadnej innej części ciała. Po chwili wyłonił się z drzwi na dole podchodząc do niej ostrożnie, jakby się bał ją spłoszyć. Stanął przed nią wpatrując się w jej oczy, dłonią muskając jej policzek i zakładając włosy za ucho.
- Okropny nałóg. Musisz to rzucić – wszeptała, a on bez ostrzeżenia pochylił się i ją pocałował.
To był bardzo delikatny pocałunek. Początkowo jedynie muskał jej wargi swoimi czekając na jej reakcję. Gdy w odpowiedzi  otoczyła rękami jego szyję, objął ją jedną ręką w talii przyciągając do siebie, a drugą przysuwając do jej policzka. Musnął językiem jej usta czekając aż je rozchyli i zaprosi go do pogłębienia pocałunku. Zrobiła to chętnie uciszając wszystkie myśli w swojej głowie. Postanowiła, że w tym momencie liczy się tylko tu i teraz. Myśleć będzie później.
Przeniósł swoje usta na jej brodę pocałunkami znacząc drogę wzdłuż linii jej szczęki aż do ucha. Ze zdenerwowania nie mogła złapać tchu. Serce waliło jej tak mocno, że  nie miała wątpliwości, że Teo też musiał je słyszeć. Ręce jej drżały i czuła, że jest jej jednocześnie przeraźliwie zimno i strasznie gorąco. Jak to w ogóle jest możliwe?
Poczuła jego gorący język na swojej szyi a z jej ust wyrwał się przeciągły jęk. Wtedy podniósł głowę i oparł swoje czoło o jej wpatrując się głęboko w jej oczy. Nie zadał jej pytania. Przynajmniej jego usta się nie poruszyły, ale wiedziała, że czeka na jej decyzję. Kiwnęła lekko głową a on złożył na jej ustach ostatni słodki pocałunek i za rękę poprowadził ją do swojego mieszkania.
Zamknął za sobą drzwi i poprowadził ją w kierunku łóżka. Nie rozglądała się. Oczy utkwione miała w jego twarzy, w jego rozszerzonych z podniecenia źrenicach. Usiadła na łóżku a on delikatnie rozsunął jej uda stając między nimi. Wrócił do całowania jej szyi przygryzając i lekko zasysając jej skórę. Odchyliła głowę do tyłu ciężko oddychając. Dawno nie czuła się tak dobrze. Dawno nie była taka podniecona. Na oślep wyciągnęła ręce i wplotła je w jego włosy mocno za nie ciągnąc.  Jęknął cicho i z uśmieszkiem na ustach i rosnącym podnieceniem wrócił do całowania jej warg mocno zatapiając w niej język. Ręce wsunął pod materiał jej buzy i rozpoczął nimi wędrówkę po jej nagiej skórze. Gdy dotarł do krawędzi biustonosza nie mogła dłużej czekać. Uniosła ręce i pozwoliła mu się rozebrać. Rzucił jej bluzę za siebie pozwalając jej upaść na podłogę, następnie to samo robiąc ze swoją. Złapał ją mocno za biodra i przesunął na środek łóżka. Sam usadowił się miedzy jej nogami i znów zaczął ją całować. Schodził z pocałunkami coraz niżej z ust poprzez szyję aż do piersi. Zdecydowanym ruchem rozpiął jej biustonosz i rzucił za głowę.
Wiedziała, że to ostatnia chwila by się rozmyślić. Wtedy jednak wciągnął do ust jedną z jej brodawek i jej ciało wygięło się w łuk wyrzucając z głowy wszystkie wątpliwości.  Pragnęła go. Pragnęła go tak bardzo i to tak długo, że nie było mowy o odwrocie. Drapała paznokciami skórę jego ramion i placów ponaglając go, ale on zdawał się specjalnie przeciągać ten moment napawając oczy każdym skrawkiem jej ciała. Gdy doszedł ustami do jej pępka podniósł się by ściągnąć jej spodnie i majtki. A ona wykorzystała ten moment sięgając do jego spodni i ciągnąc je w dół.  Pomógł jej i teraz mogła go zobaczyć w pełnej okazałości. Miał cudownie umięśnione ciało a jego podniecenie wbijało jej się w udo wywołując w niej spazm rozkoszy. Spróbował się schylić by pocałować miejsce gdzie łączą się jej uda ale mu na to nie pozwoliła. Złapała rękami jego głowę ciągnąc do swoich ust jednocześnie rozchylając uda i wypychając biodra w górę. Pozwolił jej przejąć na chwilę władzę jednak w ostatnim momencie się zatrzymał znów odrywając się od jej ust i patrząc w oczy.
- Jesteś pewna? - spytał zachrypniętym głosem.
- Tak - odpowiedziała bez wahania.
- Kocham Cię - powiedział słodko całując i lekko ciągnąc zębami jej dolną wargę.
- Też Cię kocham - zdążyła powiedzieć zanim z jej gardła wydobył się kolejny jęk, gdy wdarł się mocno w jej ciało.
Gdy następnego ranka otworzyła oczy przez chwilę była zdezorientowana. Leżała w obcym łóżku przygnieciona ciężką ręką w pasie. Dopiero gdy odwróciła głowę i zobaczyła wtuloną w swoje ramię twarz Teo, wróciły do niej wydarzenia minionej nocy.
Nie mogła powiedzieć, że żałowała. To była cudowna, idealna wręcz noc. Kochała Teo a on kochał ją. Skoro doprowadziła tę sprawę tak daleko to chyba nie pozostawało jej nic innego jak być szczerą z samą sobą. Musi zostawić Harry’ego i być z Nottem. To najrozsądniejsze rozwiązanie.
Uśmiechnęła się i delikatnie pocałowała czubek jego nosa. Ostrożnie zdjęła z siebie jego rękę i wstała z łóżka wzywana przez potrzeby fizjologiczne do łazienki. Gdy z niej wyszła zauważyła, że chłopak jeszcze smacznie śpi.  Postanowiła wykorzystać ten czas i zrobić śniadanie.
Ruszyła najpierw na poszukiwanie swojego ubrania. Szybko ubrała majtki i spodnie, ale gdy pociągnęła za biustonosz zwisający z gałki szuflady, ta lekko się wysunęła. Zaśmiała się cicho odkręcając ramiączko z uchwytu, gdy coś wewnątrz przykuło jej uwagę. Pociągnęła mocniej aż jej oczom ukazał się przedmiot niedbale tam upchnięty. Wciąż przyciskając  materiał biustonosza do piersi sięgnęła po ramkę ze wzrokiem utkwionym w dwie osoby na zdjęciu.  Dwie obejmujące się osoby. Zamrugała oczami upewniając się że dobrze widzi.
- Dzień dobry kochanie - Teo podszedł do niej przytulając się do jej pleców i całując ją w nagie ramię. Ale dopiero gdy się obróciła zauważył co trzyma w dłoni.
- Co to jest? - spytała czując mrowienie w karku.
- Zdjęcie - odpowiedział ostrożnie próbując zabrać jej ramkę, ale ta zdawała się być przyklejona do jej ręki. Westchnął poddając się.
- Jak stare jest to zdjęcie? - spytała modląc się w duchu by się roześmiał i powiedział, że to dawne czasy, ale nic takiego się nie wydarzyło.
- Ginny…
Coś w tonie jego głosu sprawiło, że zjeżyły jej się włosy na ciele. I już wiedziała. Zaczęła gorączkowo kręcić głową jakby to miało pomóc zmienić prawdę.
- Nie, to nie możliwe - usiadła na fotelu stojącym zaraz za nią i rzucając ramkę na podłogę. Spojrzała na jego twarz gdy tak stał z przerażeniem w oczach. W tym momencie zdawał jej się tak samo zrozpaczony jak ona sama. - Możesz mi to wytłumaczyć?
Zanim odpowiedział przełknął głośno ślinę i kucnął u stóp fotela sięgając po jej dłoń.
- Ja i Astoria… Jesteśmy zaręczeni  - powiedział spuszczając wzrok a po jej policzkach zaczęły płynąć łzy.- Za pół roku mamy wziąć ślub.
- Ożenisz się z nią?
- Tak. Nie mam wyjścia. To było ustalone już wiele lat temu. Jeżeli się wycofam firma mojego ojca…
- Nie obchodzi mnie to! - krzyknęła czując się jakby wbił jej nóż w serce i nim przekręcił. Właśnie zdradziła Harry’ego, postanowiła od niego odejść a on zapomniał jej powiedzieć, że się żeni z inną. - Po cholerę w ogóle zawracałeś mi głowę skoro wiedziałeś, że za pół roku żenisz się z Astorią! Dlaczego? Dlaczego mówiłeś, że chcesz się ze mną ożenić?
- I ty w to uwierzyłaś? - Teraz wyraz jego twarzy diametralnie się zmienił. Usta się wykrzywiły a z oczu wyjrzała drwina. - Nie sądziłem, że kiedykolwiek zostawisz Wybrańca. Blaise będzie zrozpaczony.
- Słucham? Co Blaise ma do tego?
- Wszystko - zaśmiał się a jej ciarki przebiegły przez ciało. Uświadomiła sobie, że wciąż jest do połowy naga i zaczęła zdrętwiałymi z szoku rękami się ubierać.
- Pamiętasz tę konferencję w Norwegii? Tę na której pierwszy raz cię pocałowałem? Blaise strasznie się spił któregoś wieczora i żalił, że nie zwracasz na niego uwagi.
- O nie  - jęknęła zakrywając dłonią usta. Chciała stąd uciec jak najdalej, ale musiała poznać całą prawdę.
- Powiedział, że jeżeli jemu nie udaje się ciebie zdobyć to nikomu się nie uda. Że za bardzo kochasz Pottera. Postanowiłem mu udowodnić, że to nie prawda. Założyliśmy się.
- Przestań! - Od płaczu nie mogła złapać tchu, a łzy mąciły wzrok.
- Trochę to trwało, nie powiem. Już myślałem, że rzeczywiście będę musiał się poddać. A Ty przyszłaś do mnie sama i jeszcze byłaś taaka chętna. - Zaśmiał się obrzydliwie a ona aż poczuła mdłości. - I ups stało się.
Nie mogła tego dłużej znieść. Nie sądziła wcześniej, że to w ogóle możliwe, ale w te kilka chwil całkowicie się odkochała. Co więcej w tym momencie nienawidziła stojącego przed nią chłopaka całą sobą. Podeszła do niego i z całej siły uderzyła w policzek po czym wybiegła z jego mieszkania. Jeszcze na schodach słyszała za sobą głuchy odgłos uderzenia a następnie dźwięk tłuczonego szkła dochodzący z jego mieszkania.
Wróciła do domu zalana łzami. Gula rosnąca w jej gardle uniemożliwiała jej zaczerpniecie powietrza przez co czuła, że się dusi. Jak mogła być taka głupia? Jak ona teraz spojrzy w lustro? Jak spojrzy w oczy Harry’emu? Usiadła na podłodze w korytarzu i zaczęła wyć z bólu jaki sama na siebie sprowadziła.  A najgorsze było to, że nie mogła ani cofnąć czasu, ani prosić nikogo o pomoc. Zawaliła. I to totalnie. Rozpieprzyła cały swój świat i teraz za to zapłaci.  Zasłużyła sobie na to.
W poniedziałek jeszcze przed świtem zdecydowała, że nie pójdzie w tym tygodniu do pracy. Nie byłaby w stanie skupić się na swoich obowiązkach, nie mówiąc już, że prawdopodobnie nie powinna przebywać w najbliższym czasie w pobliżu Blaisa. Pewnie by skurwiela zabiła za to, że się tak nią zabawił. Wiedziała, że to nie on był wszystkiemu winny, ale skoro tak bardzo chciał się z nią zaprzyjaźnić – nie mówiąc już o wygraniu tego chorego zakładu – to mógł jej coś powiedzieć. Pieprzona męska solidarność.
Przestała już płakać. Prawdopodobnie przez dwa ostatnie dni i noce wlała już wszystkie łzy jakie jej ciało było w stanie wyprodukować. Ciągle czuła żal i rozdzierający serce smutek. Ale dominującym uczuciem była wściekłość. Wściekłość na Teo, ale przede wszystkim na siebie. Bo to właśnie sobie nie mogła wybaczyć swojego beznadziejnego zachowania. Brzydziła się sobą, raz po raz rzucając głośne epitety pod swoim adresem. Aż w końcu załamana postanowiła wziąć długą kąpiel pragnąc jedynie zapomnieć o tym wszystkim.
Gdy otworzyła oczy woda w wannie była już zimna, a jej ciało jak i umysł odrętwiałe, co przyjęła z jako taką ulgą. Dopiero teraz usłyszała hałas dobiegający z kuchni i domyśliła się, że to to ją obudziło. Szybko się wyszła z łazienki i stanęła w drzwiach kuchni, gdzie Harry z zapałem szykował dla nich śniadanie.
- Cześć Skarbie – rzucił z wielkim uśmiechem na jej widok, zamykając ją w swoich objęciach – Tak strasznie się stęskniłem. Mam dla Ciebie niespodziankę, ale najpierw śniadanie.
Odwrócił się od niej wracając do swojej krzątaniny, a ona walczyła z napływającymi do oczu łzami.
- Niespodziankę? – wychrypiała nieswoim głosem. Szczerze mówiąc miała już dość niespodzianek na pewien czas. Podeszła jednak do stołu i przy nim usiadła czekając aż chłopak skończy przyrządzać jajecznicę. Kiedy rozłożył jedzenie na talerze usiadł przed nią i jedli w ciszy aż do ostatniego okruszka.
- Akcja się udała. Co więcej, Taylor był taki zadowolony, że dał mi tydzień wolnego. Tak więc nie idziesz dziś do pracy. Zabieram Cię na ten tydzień do Irlandii, leć się pakować. – Siedziała z otwartymi ustami nie wiedząc co powiedzieć. Miała jechać na wakacje? Teraz? Zupełnie nie czuła się w nastroju na wjazd. Chociaż z drugiej strony wyrwanie się stąd chociaż na kilka dni może być właśnie tym czego jej potrzeba by zapomnieć.
Zerwała się z miejsca uśmiechając się pierwszy raz od pamiętnego poranka i rzuciła chłopakowi na szyję. Nie wiedziała, czy to wszystko da się jeszcze posklejać, ale właśnie obudziła się w niej iskierka nadziei, że jeszcze może być dobrze.
Podczas ich krótkich wakacji poczuła w końcu, że żyje. Jednak te kilka wspólnie spędzonych dni bez żadnych obowiązków, pracy i innych rozpraszacz pozwoliło jej dostrzec jak bardzo się myliła. Harry niczym na początku ich związku nie wpuszczał jej z rąk wpatrując się w nią jakby poza nią nie widział świata.
- Chociaż tak mogę spróbować Ci wynagrodzić to, że ciągle mnie nie ma – powtarzał jej któregoś wieczoru.
- Harry, wcale nie musisz…
- Przestań. Myślisz, że nie widzę jak się ode mnie odsuwasz? Ale to już koniec. Taylor obiecał mi wolną rękę. Okazuje się, że ta ostatnia akcja była dla mnie sprawdzianem. Teraz przekaże mi część dowodzenia. Będę miał więcej czasu dla Ciebie. Możemy zająć się tym ślubem – sięgnął po jej dłoń, by złożyć na niej delikatny pocałunek, a jej nie udało się powstrzymać łez spływających jej z oczu.
- Nie płacz Kochanie. Wszystko będzie dobrze – sięgnął po nią i posadził sobie na kolanach. Przytulił ją mocno do swojej piersi i całując jej włosy. – Tak bardzo Cię kocham.
- Ja Ciebie też – wyszlochała ukrywając twarz w jego koszulce rozklejając się na dobre.
Złapał delikatnie jej podbródek i podciągnął do góry patrząc jej w oczy.
- Hej, co się dzieje?
W odpowiedzi rozpłakała się jeszcze bardziej, a on zaczął scałowywać jej łzy zbliżając się niebezpiecznie do jej ust. Nie musiała długo czekać by poczuć znajomy smak jego ust. Chciwie się w nie wpiła przyciągając go za włosy jeszcze bliżej siebie. Nie była pewna czy dobrze robi, ale potrzebowała go w tej chwili bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Gdy wziął ją na ręce i przeniósł na łóżko, starała się ze wszystkich sił nie zamykać oczu. Jednak nawet to nie wystarczyło by nie widzieć w myślach pewnych bladoniebieskich oczu wpatrujących się w nią spoza spadających na czoło brązowych kosmyków. Potrząsnęła głową by pozbyć się tego obrazu sprzed oczu. Ze wszystkich sił starała się skupić na swoim narzeczonym nie dopuszczając więcej do głosu bolesnych wspomnień.
Może i ta noc nie wstrząsnęła jej światem, ale to się dla niej nie liczyło. Harry był czuły i delikatny, a nade wszystko mogła bezpiecznie powierzyć mu swoje ciało i umysł. Nigdy by jej nie skrzywdził. Zasypiając przysięgła sobie, że jeżeli uda im się to wszystko przetrwać, zrobi wszystko co w jej mocy by być najlepszą narzeczoną i żoną jaka kiedykolwiek stąpała po ziemi.
Po powrocie do domu robiła dobrą minę do złej gry. Ciągle obawiała się, że Teo albo Blaise mogą coś powiedzieć Harry’emu o jej niewierności, ale starała się o tym nie myśleć. Powrót do pracy też był trudny. Zabini najwyraźniej spodziewał się, że nie będzie zachwycona jego udziałem w tej całej historii i na szczęście unikał jej jak ognia. Zdawało się, że wszystko wraca powoli na swoje stare tory.
Dopiero po paru tygodniach coś zaczęło ją niepokoić. Denerwujące przekonanie, że o czymś zapomniała. I to o czymś ważnym. Siedziała właśnie w kuchni opierając głowę na zgiętej w łokciu ręce zastanawiając się uparcie skąd to dziwne uczucie snujące się za nią jak cień. Oświeciło ja dopiero gdy jej wzrok padł na wiszący na ścianie kalendarz. Podbiegła do niego w momencie i stukając palcem w kolejne daty odliczała. Raz, drugi, trzeci, piąty. Jednak rezultat się nie zmieniał. Za każdym razem opuszek jej palca zatrzymywał się dokładnie na tym samym kwadraciku. Przełknęła głośno ślinę i poczuła jak cała krew spływa z jej twarzy.
Wybiegła z domu tak jak stała, zabierając po drodze jedynie pozostawioną w korytarzu torebkę. Stawiając długie kroki zaczęła szukać najbliższej mugolskiej apteki. Nie mogła pójść do munga. Jeszcze nie teraz. Właściwie to jeszcze nic pewnego. Powtarzała sobie, chociaż fakt, że już dwa tygodnie spóźnia się jej okres nie pozostawiał zbyt wiele miejsca nadziei.
Kwadrans później siedziała już wpatrzona w okienko na białym plastikowym patyczku. Od tego co na nim zobaczy może wszystko zależeć. Jednak sekundy wlekły się w nieskończoność. Ileż na Merlina może trwać pięć minut! Zerwała się z krzesła i zaczęła robić kółka po pokoju, wracając po chwili do łazienki. Nie wiedziała czy ustalony czas już minął. Nie musiała, bo z okienka wyglądały już na nią dwie wyraźne kreseczki.
- Kurwa – rzuciła, ukrywając patyczek głęboko w koszu na śmieci i chowając twarz w dłoniach.
Odpowiedź na jedno pytanie już znała – zdecydowanie była w ciąży.
Zostało jeszcze jedno – kto jest ojcem?


sobota, 19 sierpnia 2017

It ends with us - rdz.1

Siedząc z jedną nogą zwisającą z gzymsu, patrząc w dół na ulice Bostonu z wysokości dwunastego piętra, nie mogę nie myśleć o samobójstwie.
Nie moim. Wystarczająco lubię swoje życie, by chcieć zobaczyć jak się dalej potoczy.
Skupiam się na innych ludziach i na tym co pcha ich ku decyzji, by zakończyć własne życie. Czy tego żałują? Zaraz po skoku, na chwilę przed uderzeniem, muszą mieć chociaż odrobinę wyrzutów sumienia. Czy patrzą się na szybko zbliżającą się ziemię i myślą „O cholera. To był zły pomysł”?
Wydaje mi się, że nie.
Dużo myślę o śmierci. Zwłaszcza dziś, zważywszy, że dwanaście godzin temu wygłosiłam najfantastyczniejszą mowę pogrzebową jaką mieszkańcy Pleathory mieli okazję wysłuchać. No dobrze, może nie była najfantastyczniejsza. Można ją też określić jako najtragiczniejszą. Zależy czy pytało by się o zdanie moją mamę czy mnie. Moją mamę, która po dzisiejszym dniu prawdopodobnie nie odezwie się do mnie przez rok.
Nie zrozumcie mnie źle, moja mowa nie była wystarczająco głęboka by zapisać się na kartach historii, jak ta Brook Shields na pogrzebie Michaela Jacksona. Albo ta siostry Steva Jobsa. Albo brata Pat Tillman. Ale była świetna na swój własny sposób.
Na początku się denerwowałam. W końcu był to pogrzeb cudownego Andrew Blooma. Uwielbiany burmistrz mojego rodzinnego miasta Plethory w stanie Maine. Właściciel najlepszej agencji nieruchomości w mieście. Mąż uwielbianej Jenny Bloom, najbardziej poważanej asystentki nauczyciela w Plethorze. Oraz ojciec Lily Bloom – dziwnej dziewczyny z burzą rudych włosów, która kiedyś zakochała się z bezdomnym i sprowadziła wielką hańbę na całą rodzinę.
To ja. Ja jestem Lily Bloom, a Andrew był moim ojcem.
Jak tylko skończyłam dziś jego mowę pogrzebową, złapałam pierwszy samolot z powrotem do Bostonu i włamałam się na pierwszy dach jaki znalazłam. Jeszcze raz, nie dlatego, że mam skłonności samobójcze.  Nie planuję skakać z tego dachu. Po prostu bardzo potrzebowałam świeżego powietrza oraz ciszy i niech mnie cholera jeśli mogę to dostać w moim mieszkaniu na trzecim piętrze bez dostępu do dachu i współlokatorką uwielbiającą słuchać własnego śpiewu.
Nie wzięłam jednak pod uwagę jak zimno tu będzie. Nie, jest nie do wytrzymania, ale też nie jest komfortowo. Przynajmniej widzę gwiazdy. Zmarli ojcowie, irytujący współlokatorzy, kontrowersyjne mowy pogrzebowe nie są takie straszne kiedy nocne niebo jest wystarczająco przejrzyste by dosłownie poczuć majestatyczność wszechświata.
Uwielbiam, gdy niebo sprawia, że czuję się nic nie znacząca.
Lubię dzisiejszą noc.
Cóż, pozwólcie mi ująć to inaczej, tak by lepiej oddawało moje uczucia w czasie przeszłym.
Lubiłam dzisiejszą noc.
Niestety, właśnie z rozmachem otworzyły się drzwi, więc pewnie zaraz ktoś się pojawi na dachu. Drzwi się zatrzaskują i żwawe kroki przemierzają dach. Nawet nie patrzę w górę. Ktokolwiek to jest, pewnie nawet nie zauważy mnie zwisającej poza gzyms po lewej stronie od drzwi. Wszedł tu w takim pośpiechu, że to nie moja wina jeśli myśli, że jest tu sam.
Wzdycham cicho, zamykam oczy i opieram głowę o otynkowaną ścianę za mną, przeklinając świat za odebranie mi mojej spokojnej chwili na rozmyślanie nad sobą. Świat mógłby zrobić dla mnie chociaż tyle i sprawić by to była kobieta a nie mężczyzna. Jeśli mam mieć towarzystwo wolałabym kobietę. Jestem twarda jak na mój wzrost i zwykle bronię własnego zdania, ale jestem zbyt wygodna by być samej na dachu z obcym mężczyzną  w środku nocy. Mogłabym się bać o swoje bezpieczeństwo i wrócić do domu, a naprawdę nie chcę stąd iść. Jak już powiedziała, jestem wygodna.
W końcu pozwalam sobie spojrzeć na sylwetkę wychylającą się poza gzyms. Jak na złość, to zdecydowanie mężczyzna. I mimo, że pochyla się nad barierką, widzę, że jest wysoki. Szerokie ramiona stanowią kontrast dla delikatnego sposobu w jaki trzyma głowę w dłoniach. Nie mogę nie zauważyć jak jego plecy podnoszą się i opadają, gdy bierze głębokie wdechy i mocno wypuszcza powietrze.
Wydaje się być na skraju załamania nerwowego. Zastanawiam się czy się odezwać, by dać mu znać, że ma towarzystwo albo chociaż chrząknąć, ale zanim zdążyłam wprawić myśl w czyn on się odwraca i kopie jedno z krzeseł za nim.
Wzdrygam się, gdy skrzypi ono po podłodze, ale on zachowując się jakby wcale nie był świadomy, że ma widownię, nie poprzestaje na jednym kopnięciu. Kopie krzesło raz po raz. Jednak krzesło zamiast ustąpić pod naporem brutalnych uderzeń jego stopy, jedynie coraz bardziej się od niego odsuwa.
To krzesło musi być zrobione z polimeru.
Raz widziałam jak mój ojciec wycofał w stół ogrodowy zrobiony z polimeru, a on praktycznie nawet nie drgnął. Miał gnieciony zderzak, a na stole nie było nawet rysy.
Ten facet musiał zdać sobie sprawę, że nie jest godnym przeciwnikiem dla materiału tak wysokiej jakości, ponieważ w końcu przestał kopać krzesło. Teraz stoi nad nim z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Szczerze mówiąc, jestem trochę zazdrosna. Ten koleś wyładowuje swoją agresję na meblach ogrodowych. Najwyraźniej miał gówniany dzień, tak jak i ja, ale zamiast dusić swojej agresji aż wybuchnie w jakiejś pasywno-agresywnej formie, ten facet znalazł dla niej ujście.
Moim ujściem zwykle było ogrodnictwo. Gdy tylko byłam zestresowana, wychodziłam na podwórko i wyrywałam każdy chwast jaki mogłam znaleźć. Ale odkąd dwa lata temu przeprowadziłam się do Bostonu nie mam już podwórka. Ani patio. Nie mam nawet chwastów.
Może powinnam kupić polimerowe krzesło ogrodowe.
Zastanawiam się czy ten facet zamierza się kiedykolwiek ruszyć. Tylko tam stoi i  gapi się na krzesło. Jego dłonie nie są już zaciśnięte. Położył je na biodrach i po raz pierwszy zauważam, jak jego koszula naciąga się na jego bicepsach. Pasuje na niego w każdym innym miejscu, ale jego ręce są ogromne. Grzebie w kieszeniach, aż znajduje to czego szuka i zapala skręta. To prawdopodobnie sposób na zrzucenie kolejnej porcji agresji.
Mam dwadzieścia trzy lata, studiowałam i zdarzyło mi się raz czy dwa spróbować tej używki. Nie mam zamiaru go oceniać za to, że czuje potrzebę się sztachnąć w samotności. Ale o to właśnie chodzi – nie jest tu sam. Po prostu jeszcze o tym nie wie.
Mocno zaciąga się swoim skrętem i zaczyna się odwracać w stronę gzymsu. Przy wydechu mnie zauważa. Zatrzymuje się w momencie, gdy spotykają się nasze spojrzenia. W wyrazie jego twarzy nie widzę ani szoku, ani rozbawienia na mój widok. Stoi jakieś trzy metry ode mnie, ale to wystarczy bym w świetle gwiazd dojrzała jak powoli przebiega wzrokiem po moim ciele nie zdradzając ani jednej myśli. Ma pokerową twarz. Ma zwężone oczy i usta zaciśnięte jak męska wersja Mona Lisy
- Jak masz na imię? – pyta.
Czuję jego głos w żołądku. Nie dobrze. Głos powinien zatrzymywać się w uszach, ale czasem – właściwie to wcale nie tak często – głos przenika moje uszy i rozbrzmiewa w całym moim ciele. On ma właśnie jeden z takich głosów. Głęboki, pewny siebie i trochę jak masło.
Gdy nie odpowiadam, bierze skręta do ust i znów się zaciąga.
- Lily – w końcu mówię. Nienawidzę swojego głosu. Jest za słaby by dotrzeć do jego uszu, a co dopiero rozbrzmiewać w jego ciele.
Unosi trochę brodę  i kieruje głowę w moją stronę.
- Lily, czy możesz stamtąd zejść, proszę?
Dopiero, gdy to mówi, zauważam jego postawę. Teraz stoi wyprostowany, nawet sztywny. Prawie jakby się bał, że spadnę. Nie spadnę. Ten gzyms ma przynajmniej trzydzieści centymetrów szerokości, a ja jestem w większości po stronie dachu. Z łatwością mogłabym się złapać, zanim bym spadła, nie wspominając, że wiatr wiał na moją korzyść.
Spoglądam na swoje nogi i z powrotem na niego.
- Nie, dzięki. Jest mi tu całkiem wygodnie.
Odwraca się trochę, jakby nie mógł patrzeć wprost na mnie.
- Proszę, zejdź na dół. – To już bardziej rozkaz, mimo, że użył słowa proszę. – Jest tu siedem wolnych krzeseł.
- Prawie sześć – poprawiam go, przypominając mu, że dopiero co próbował jedno z nich zamordować. Nie bawi go moja odpowiedź. Gdy nie spełniam jego żądania, zbliża się o kilka kroków.
- Zaledwie kilka centymetrów dzieli cię od śmiertelnego upadku. Dziś wystarczająco naoglądałem się śmierci jak na jeden dzień – porusza się próbując mnie ściągnąć na dół – Przez ciebie się denerwuję, nie wspominając, że psujesz mój odlot.
Wywracam oczami i przerzucam nogi z powrotem.
- Boże broń, by twój skręt się zmarnował – zeskakuję i wycieram dłonie o jeansy. – Lepiej? – pytam podchodząc do niego.
Głośno wypuszcza powietrze, jakby je wstrzymywał widząc mnie na gzymsie. Mijam go zmierzając w tę część dachu, która ma lepszy widok i gdy to robię, niestety muszę zauważyć jaki jest atrakcyjny.
Nie. Atrakcyjny to zniewaga.
Ten facet jest piękny. Zadbany, pachnie pieniędzmi, wygląda na kilka lat starszego ode mnie. W kącikach oczy pojawiają mu się zmarszczki, gdy podąża za mną wzrokiem, a usta mają niezadowolony wyraz, nawet gdy takie nie są. Gdy docieram do tej strony budynku, która wychodzi na ulicę, pochylam się i patrzę na samochody na dole, starając się nie pokazać, że zrobił na mnie wrażenie. Już po samej jego fryzurze mogę powiedzieć, że wygląda na takiego, który łatwo robi wrażenie na innych, a ja nie mam zamiaru podbudowywać jego ego. Nie żeby zrobił cokolwiek bym myślała, że jakieś ma. Ale jest ubrany w luźną koszulę z Burberry, a ja nie jestem pewna czy kiedykolwiek zwrócił na mnie uwagę ktoś, kogo tak zwyczajnie byłoby na nią stać.
Słyszę za sobą kroki i po chwili pochyla się przez balustradę obok mnie. Kątem oka obserwuję jak znów się zaciąga. Gdy kończy, proponuje mi swojego skręta, ale odmawiam machnięciem ręki. Ostatnie czego potrzebuję to być pod pływem w pobliżu tego faceta. Już jego głos jest dla mnie jak narkotyk. Znów chcę go usłyszeć, więc zadaję mu pytanie.
- Więc, co to krzesło zrobiło, by tak cię zdenerwować?
Patrzy na mnie. Naprawdę na mnie patrzy. Jego spojrzenie napotyka moje i po prostu się gapi, bardzo, jakbym miała na twarzy wypisane wszystkie moje sekrety. Nigdy nie widziałam tak ciemnych oczu jak jego. Może widziałam, ale wydają się ciemniejsze, gdy ma je ktoś tak onieśmielający. Nie odpowiada na moje pytanie, ale moją ciekawość nie jest łatwo zaspokoić. Jeśli on zamierza zmuszać mnie do zejścia z bardzo spokojnego, wygodnego gzymsu, to ja oczekuję, że odpowie mi na moje wścibskie pytanie.
- Czy to przez kobietę? – dociekam. – Złamała ci serce?
Śmieje się z mojego pytania.
- Gdyby moje problemy były tak banalne jak problemy sercowe. – opiera się o ścianę, by móc na mnie spojrzeć – Na którym piętrze mieszkasz?
Liże palce i szczypie koniec skręta, a później wkłada do kieszeni.
- Nigdy wcześniej cię tu nie widziałem.
- Ponieważ tu nie mieszkam. – Wskazuję w kierunku mojego mieszkania. – Widzisz ten budynek zakładu ubezpieczeń?
Mruży oczy patrząc w kierunku, który wskazuję.
- Taa.
- Mieszkam w budynku obok. Jest zbyt niski by było go widać. Ma tylko trzy piętra.
Znów na mnie patrzy opierając łokieć na poręczy.
- Jeśli tam mieszkasz, to co tu robisz? Mieszka tu twój chłopak czy coś?
Jego komentarz w jakiś sposób sprawią, że czuję się podle. To było za proste – bajer podrywacza amatora. Po jego wyglądzie wiem, że potrafi lepiej. Przez to myślę, że zostawia bardziej zawiłe teksty na podryw dla kobiet, które uważa za tego warte.
- Masz fajny dach – mówię mu.
Unosi brew oczekując na ciąg dalszy wyjaśnień.
- Potrzebowałam świeżego powietrza. Miejsca by pomyśleć. Wyciągnęłam Google Earth i znalazłam najbliższy apartamentowiec z przyzwoitym patio na dachu.
Przygląda mi się z uśmiechem.
- Przynajmniej jesteś oszczędna – mówi. – To dobra cecha.
Przynajmniej?
Potakuję, ponieważ jestem oszczędna. I to jest dobra cecha.
- Dlaczego potrzebowałaś świeżego powietrza? - pyta.
Ponieważ pochowałam dzisiaj ojca i wygłosiłam fantastycznie tragiczną mowę pogrzebową i teraz czuję, że nie mogę oddychać.
Znów patrzę przed siebie i wolno wypuszczam powietrze.
- Czy możemy po prostu nie rozmawiać przez chwilę?
Wydaje się czuć ulgę, że poprosiłam o ciszę. Pochyla się ponad balustradą pozwalając ręce dyndać, gdy wpatruję się w ulicę w dole. Przez chwilę zostaje w takiej pozycji, a ja gapię się na niego przez cały ten czas. Pewnie wie, że się gapię, ale chyba go to nie obchodzi.
- W zeszłym miesiącu jakiś facet spadł z tego dachu – mówi.
Powinnam być zdenerwowana, że nie uszanował mojej prośby o ciszę, ale jestem zaintrygowana.
- Czy to był wypadek?
Wzrusza ramionami.
- Nikt nie wie. To się wydarzyło późnym wieczorem. Jego żona powiedziała, że gotowała kolację, a on jej powiedział, że idzie tu zrobić kilka zdjęć zachodu słońca. Był fotografem. Myślą, że wychylił się za gzyms, by uchwycić horyzont, ale się poślizgnął.
Patrzę się poza gzyms, zastanawiając się jak ktoś mógł stąd spaść przez przypadek. Ale nagle sobie przypominam jak kilka minut temu siedziałam na gzymsie po drugiej stronie dachu.
- Gdy siostra powiedziała mi co się stało, jedyne o czym mogłem myśleć to to czy udało mu się zrobić to zdjęcie. Mam nadzieję, że aparat nie spadł razem z nim, bo to byłaby prawdziwa strata, nie? Zginąć z miłości do fotografii, a nie móc nawet zrobić ostatniego zdjęcia, które kosztowało cię życie.
Ta myśl mnie rozśmiesza. Chociaż nie jestem pewna czy powinnam się z tego śmiać.
- Czy zawsze mówisz to co myślisz?
Wzrusza ramionami.
- Nie większości ludzi.
To sprawia, że się uśmiecham. Podoba mi się, że nawet mnie nie zna, ale z jakiegoś powodu nie uważa mnie za większość ludzi.
Opiera się plecami o gzyms i zakłada ręce na piersi.
- Urodziłaś się tu?
 Kręcę głową.
- Nie. Przeprowadziłam się tu z Maine po skończeniu studiów.
Marszczy nos i to jest nawet seksowne. Oglądanie tego faceta – ubranego w jego koszulę z Burberry, z jego fryzurą za dwieście dolarów – robiącego głupie miny.
- Więc jesteś w bostońskim czyśćcu? To do dupy.
- Co masz na myśli? – pytam.
Kącik jego ust się wykrzywia.
- Turyści traktują cię jak miejscowego, miejscowi jak turystę.
Śmieję się.
- Jej. To bardzo trafny opis.
- Jestem tu od dwóch miesięcy. Nie jestem jeszcze nawet w czyśćcu, więc radzisz sobie lepiej niż ja.
- Co cię sprowadziło do Bostonu?
- Mój staż. I moja siostra tu mieszka. – Tupie nogą i mówi. – Właściwie to, dokładnie pod nami. Wyszła za obytego z techniką Bostończyka i kupili całe ostatnie piętro.
Patrzę w dół.
- Całe ostatnie piętro?
Potakuje.
- Farciarz pracuje z domu. Nie musi się nawet przebierać z pidżam i zarabia siedmiocyfrowe kwoty rocznie.
Farciarz, w rzeczy samej.
- Jaki staż? Jesteś doktorem?
Kiwa głową.
- Neurochirurgiem. Zostało mi już mniej niż rok stażu, a później to będzie oficjalne.
Stylowy, mówiący poprawnym językiem i mądry. I pali trawkę. Gdyby to był egzamin, zapytałabym, które nie pasuje.
- Czy doktorzy powinni palić zioło?
Uśmiecha się ironicznie.
- Prawdopodobnie nie. Ale gdybyśmy sobie okazjonalnie na to nie pozwalali, to więcej z nas skakałoby z gzymsów, wierz mi. – Znów patrzy przed siebie z brodą położoną na ramieniu. Oczy ma zamknięte, jakby cieszył się wiatrem na swojej twarzy. Teraz nie jest onieśmielający.
- Chcesz wiedzieć coś, co wiedzą tylko miejscowi?
- Jasne. – mówi, znów zwracając na mnie uwagę.
Wskazuję na wschód.
- Widzisz tamten budynek? Ten z zielonym dachem?
Potakuje.
- Jest za nim budynek przy Melcher. Jest tam dom na szczycie budynku. Prawdziwy dom, wybudowany na dachu. Nie widać go z ulicy, a budynek jest tak wysoki, że niewielu ludzi o tym wie.
Jest pod wrażeniem.
- Serio?
Potakuję.
- Widziałam go, kiedy przeglądałam Google Earth, więc go wyszukałam. Najwyraźniej otrzymał pozwolenie na budowę w 1982 roku. Czy to nie byłoby super? Mieszkać w domu na szczycie budynku?
- Miałabyś cały dach dla siebie – mówi.
O tym nie pomyślałam. Gdyby był mój mogłabym mieć tam ogród. Miałabym swoje ujście.
- Kto tam mieszka? – pyta.
- Nikt tak naprawdę nie wie. To jedna z największych tajemnic Bostonu.
Śmieje się i patrzy na mnie z zaciekawieniem.
- Jaka jest inna największa tajemnica Bostonu?
- To jak się nazywasz  – jak tylko to mówię, uderzam się dłonią w czoło. To brzmiało jak tandetny tekst na podryw. Jedyne co mogę zrobić to się z siebie śmiać.
Uśmiecha się.
- Ryle – mówi – Ryle Kincaid.
Wzdycham zapadając się w sobie.
- To naprawdę świetne nazwisko.
- Dlaczego ci smutno z tego powodu?
- Ponieważ, oddałabym wszystko za świetne nazwisko.
- Nie lubisz swojego nazwiska, Lily?
Przechylam głowę i unoszę brew.
- Mam na nazwisko… Bloom.
Jest cicho. Czuję jak próbuje powstrzymać litość.
- Wiem. Jest okropne. To nazwisko dwulatki, a nie dwudziestotrzyletniej kobiety.
- Dwulatka będzie się tak samo nazywać niezależnie od wieku. Imiona nie są czymś z czego się w końcu wyrasta, Lily Bloom.
- Niestety dla mnie – mówię. – Żeby było jeszcze gorzej to absolutnie uwielbiam ogrodnictwo. Kocham kwiaty. Rośliny. Uprawiać rzeczy. To moja pasja. Zawsze marzyłam o tym, by otworzyć kwiaciarnię. Ale obawiam się, że ludzie nie uwierzyliby w szczerość moich uczuć. Myśleliby, że chce się dorobić na nazwisku i bycie florystką nie jest tak naprawdę moją wymarzoną pracą.
- Może – mówi – ale czy to ma znaczenie?
- Pewnie nie – łapię się na tym, że szepczę Lily Bloom’s. Widzę, że się lekko uśmiecha. – To naprawdę świetna nazwa na kwiaciarnię. Ale mam magistra z handlu. To byłaby degradacja, nie uważasz? Pracuję dla największej firmy marketingowej w Bostonie.
- Posiadanie własnego biznesu nie jest degradacją – mówi.
Unoszę brew.
- O ile nie upadnie.
Potakuje zgadzając się.
- O ile nie upadnie – mówi. – Więc jak masz na drugie, Lily Bloom?
Jęczę, na co się ożywia.
- Czyli jest jeszcze gorzej?
Spuszczam głowę w dłonie i potakuję.
- Rose?
Kręcę głową.
- Gorzej.
- Violet?
- Chciałabym – wzdrygam się i później mamroczę – Blossom.
Następuje moment ciszy.
- Cholera – mówi łagodnie.
- Taa. Blossom to nazwisko panieńskie mojej mamy i moi rodzice pomyśleli, że to przeznaczenie, że ich nazwiska są synonimami. Więc oczywiście, gdy mieli mnie, od razu zdecydowali się na kwiat.
- Twoi rodzice muszą być dupkami.
Jedno z nich jest. Było.
- Mój ojciec zmarł w tym tygodniu.
Zerka na mnie.
- Jasne. Nie nabiorę się na to.
- Mówię poważnie. To dlatego tu dzisiaj przyszłam. Chyba potrzebowałam się porządnie wypłakać.
Przez chwilę gapi się na mnie podejrzliwie upewniając się, że sobie z niego nie żartuję. Nie przeprasza za swoją gafę. Zamiast tego jego oczy robią się coraz większe z ciekawości, jakby to go naprawdę interesowało.
- Byliście blisko?
To trudne pytanie. Kładę brodę na rękach i znów patrzę w dół na ulicę.
- Nie wiem – mówię wzruszając ramionami. – Jako córka, kochałam go. Jako człowiek, nienawidziłam go.
Czuję jak przez moment mi się przygląda, a później mówi.
- To mi się podoba. Twoja szczerość.
Podoba mu się, że jestem szczera. Chyba się zarumienię.
Przez chwilę oboje jesteśmy cicho, a później on mówi.
- Chciałabyś by ludzie byli bardziej przejrzyści?
- To znaczy?
Kciukiem dłubie w odprysku tynku aż kawałek odlatuje. Wyrzuca go za gzyms.
- Wdaje mi się, że wszyscy kłamią na swój temat, a tak w głębi wszyscy są tak samo popieprzeni. Niektórzy są po prostu lepsi w ukrywaniu tego.
Albo się naćpał, albo bardzo dużo nad sobą rozmyśla. W każdym razie, nie mam nic przeciwko temu. Moje ulubione rozmowy to te bez właściwych odpowiedzi.
- Nie uważam, że bycie ostrożnym to zła cecha – mówię. – Nagie prawdy nie zawsze są przyjemne dla ucha.
Przygląda mi się przez chwilę.
- Nagie prawdy – powtarza. – Podoba mi się.
Odwraca się i idzie na środek dachu. Poprawia oparcie jednego z leżaków za mną i się na nim kładzie. Wkłada ręce pod głowę i patrzy w niebo. Biorę leżak obok niego i ustawiam tak by być w takiej samej pozycji jak on.
- Powiedz mi nagą prawdę, Lily.
- Dotyczącą czego?
Wzrusza ramionami.
- Nie wiem. Coś z czego nie jesteś dumna. Coś co sprawi, że poczuję się mniej popieprzony.
Gapi się w niebo czekając na moją odpowiedź. Moje oczy podążają wzdłuż linii jego szczęki, krzywiźnie jego policzków, konturze ust. Jego brwi są ściągnięte razem w zamyśleniu. Nie rozumiem dlaczego, ale wydaje się potrzebować tej rozmowy. Zastanawiam się nad pytaniem i próbuję znaleźć szczerą odpowiedź. Kiedy ją znajduję, odwracam od niego wzrok i znów patrzę w niebo.
- Mój ojciec stosował przemoc. Nie w stosunku do mnie, ale do mojej mamy. Tak się wściekał, gdy się kłócili, że czasem ją bił.  Kiedy coś takiego się przydarzyło spędzał następny tydzień albo dwa starając się to wynagrodzić. Kupował jej kwiaty, zabierał na fajną kolację, tego typu rzeczy. Czasem coś mi kupował, ponieważ wiedział, że nienawidzę, gdy się kłócą. Kiedy byłam dzieckiem czekałam na te noce, gdy zaczną się kłócić. Wiedziałam, że jak ją uderzy, to następne dwa tygodnie będą super. – przerywam. Nie jestem pewna czy kiedykolwiek nawet sama przed sobą się do tego przyznałam. – Oczywiście, gdybym mogła coś na to poradzić nigdy więcej by jej nie dotknął. Ale przemoc była nieunikniona w ich małżeństwie i stała się naszą normą. Gdy podrosłam, zrozumiałam, że to, że nic z tym nie robię, sprawia, że jestem równie winna. Przez większość życia go nienawidziłam za to, że jest taką złą osobą, ale nie jestem pewna czy ja jestem lepsza. Może oboje jesteśmy źli.
Ryle patrzy na mnie z troskliwym wyrazem twarzy.
- Lily – mówi znacząco – nie ma czegoś takiego jak źli ludzie. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, którzy czasem robią złe rzeczy.
Otwieram usta by odpowiedzieć, ale jego słowa sprawiają, że zaniemówiłam. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, którzy czasem robią złe rzeczy. To może być prawdą. Nikt nie jest tylko zły, tak jak nie ma ludzi całkowicie dobrych. Niektórzy tylko są zmuszeni bardziej się starać by tłumić zło.
- Twoja kolej – mówię mu.
Zważywszy na jego reakcję, wydaje mi się, że nie chce grać w swoja własną grę. Ciężko wzdycha i przebiega dłonią przez swoje włos. Otwiera usta by się odezwać, lecz zaraz znów je zamyka. Przez chwilę myśli i w końcu się odzywa.
- Dzisiejszej nocy patrzyłem jak umiera pięcioletni chłopiec – ma przybity głos. – Miał tylko pięć lat. On i jego młodszy brat znaleźli broń w sypialni rodziców. Młodszy go trzymał, kiedy przez przypadek wystrzelił.
Żołądek mi się wywraca. Myślę, że to trochę za dużo prawdy jak dla mnie.
- Gdy dotarł na stół operacyjny już nic nie można było dla niego zrobić. Wszyscy w koło – pielęgniarki, inni doktorzy – wszyscy współczuli rodzicom. „Ci biedni rodzice” mówili. Ale gdy musiałem wejść do poczekalni i powiedzieć tym rodzicom, że ich dziecko nie przeżyło, nie czułem ani odrobiny żalu z ich powodu. Chciałem żeby cierpieli. Chciałem by czuli skalę swojej ignorancji za trzymanie naładowanej broni w zasięgu dwójki niewinnych dzieci. Chciałem by wiedzieli, że nie tylko stracili dziś dziecko, ale zrujnowali całe życie tego, które przez przypadek pociągnęło za spust.
Jezu Chryste. Nie byłam przygotowana na coś tak obciążającego.
Nie mogę sobie nawet wyobrazić jak rodzina może po czymś takim dalej funkcjonować.
- Biedny braciszek tego chłopca – mówię. – Nie mogę sobie wyobrazić co to z nim zrobi – zobaczyć coś takiego.
Ryle strzepuje coś z kolan swoich jeansów.
- To zniszczy mu życie, oto co mu zrobi.
Odwracam się na bok przodem do niego, podnosząc głowę i podpierając ją dłonią.
- Czy to jest trudne? Widzieć takie rzeczy każdego dnia?
Lekko kręci głową.
- Powinno być dużo trudniej, ale im częściej otaczam się śmiercią, tym bardziej staje się ona częścią życia. Nie jestem pewien jak się z tym czuję.
Znów patrzy mi w oczy.
- Powiedz jeszcze jedną – mówi. – Wydaje mi się, że moja była trochę bardziej pokręcona niż Twoja.
Nie zgadzam się z tym, ale mówię mu o pokręconej rzeczy, którą zrobiłam zaledwie dwanaście godzin temu.
- Moja mama spytała mnie dwa dni temu czy wygłoszę mowę pogrzebową dzisiaj na pogrzebie ojca. Powiedziałam jej, że nie czułabym się komfortowo – że mogłabym za bardzo płakać by przemawiać przed tłumem – ale to było kłamstwo. Po prostu nie chciałam tego robić, ponieważ przemawiać powinni ci, którzy szanowali zmarłego.  Ja nie bardzo go szanowałam.
- Zrobiłaś to?
Kiwam głową.
- Taa. Dziś rano. – Siadam i podciągam nogi pod siebie, zwracając się do niego twarzą. – Chcesz jej posłuchać?
Uśmiecha się.
- Koniecznie.
Składam dłonie na kolanach i nabieram powietrze.
- Nie miałam pojęcia co powiedzieć. Godzinę przed pogrzebem, powiedziałam mamie, że nie chcę tego robić. Powiedziała, że to proste i że ojciec by tego chciał. Powiedziała, że wszystko co musze zrobić to wejść na podium i powiedzieć pięć wspaniałych rzeczy o ojcu. Więc… dokładnie tak zrobiłam.
Ryle unosi się na łokciu, wyglądając na jeszcze bardziej zainteresowanego. Po mojej minie już wie, że będzie jeszcze gorzej.
- O nie, Lily. Co zrobiłaś?
- Hej, pozwól mi ją dla ciebie odtworzyć. – Wstaję i okrążam moje krzesło. Prostuję się i udaję, że spoglądam na ten sam zatłoczony pokój, który widziałam dziś rano. Odchrząkam.
- Witam, nazywam się Lily Bloom. Jestem córką zmarłego Andrew Blooma. Dziękuję, że dołączyliście dziś do nas by wspólnie opłakiwać jego stratę. Chciałabym przez chwilę uczcić pamięć o nim dzieląc się z wami pięcioma wspaniałymi rzeczami o moim ojcu. Pierwszą rzeczą…
Patrzę w dół na Ryle i wzruszam ramionami.
- To tyle.
Siada.
- Co masz na myśli?
Kładę się z powrotem na moim leżaku.
- Stałam tam przez całe dwie minuty nie mówiąc ani jednego słowa. Nie ma ani jednej wspaniałej rzeczy jaką można powiedzieć o tym człowieku, więc w ciszy gapiłam się na tłum, dopóki mama nie zorientowała się co się dzieje i kazała wujkowi ściągnąć mnie z podium.
Ryle przekrzywia głowę.
- Żartujesz sobie? Wygłosiłaś przeciwieństwo mowy pogrzebowej na pogrzebie własnego ojca?
Kiwam głową.
- Nie jestem z tego dumna. Nie wydaje mi się. Znaczy, gdyby to ode mnie zależało, byłby znacznie lepszym człowiekiem i wyszłabym tam i mówiła przez godzinę.
Ryle znów się kładzie.
- Ale jaja – mówi kręcąc głową. – Jesteś moją bohaterką. Właśnie wyśmiałaś zmarłego faceta.
- To było chamskie.
- Taa, cóż, naga prawda boli.
Śmieję się.
- Twoja kolej.
- Tego nie przebiję – mówi.
- Jestem pewna, że możesz się zbliżyć.
- Nie jestem taki pewien.
Przewracam oczami.
- Możesz. Nie rób ze mnie najgorszej osoby z naszej dwójki. Powiedz mi ostatnią twoją myśl, której większość ludzi nie wypowiedziałaby na głos.
Wsuwa dłonie pod głowę i patrzy mi prosto w oczy.
- Chcę się z tobą pieprzyć.
Moje usta się otwierają. Po czym znów je zamykam.
Chyba zaniemówiłam.
Rzuca mi niewinne spojrzenie.
- Pytałaś o ostatnią myśl, więc taką powiedziałem. Jesteś piękna. Ja jestem facetem. Jeśli byłabyś zainteresowana przygodą na jedną noc, zabrałbym cię na dół do mojej sypialni i przeleciał.
Nie mogę nawet na niego spojrzeć. Jego stwierdzenie sprawia, że czuję mnóstwo rzeczy naraz.
- Cóż, nie jestem zainteresowana przygodą na jedną noc.
- Tyle sam się domyśliłem – mówi. – Twoja kolej.
Jest taki nonszalancki, zupełnie jakby mnie przed chwilą nie oszołomił.
- Potrzebuję chwili, żeby się pozbierać po tej – mówię ze śmiechem.  Staram się wymyślić coś chociaż trochę szokującego, ale nie mogę przestać myśleć o tym co przed chwilą powiedział. Na głos. Może dlatego, że jest neurochirurgiem, a ja nigdy nie wyobrażałam sobie, że ktoś tak wyedukowany tak swobodnie używa słowa pieprzyć.
Zbieram się do kupy, na tyle na ile się da, a później mówię.
- Dobrze. Skoro jesteśmy na tym temacie… pierwszy chłopak, z którym się kochałam był bezdomny.
Ożywia się i zwraca w moim kierunku.
- Musisz powiedzieć coś więcej o tej historii.
Wyciągam ręce i kładę na nich głowę.
- Dorastałam w Maine. Mieszkaliśmy w dość porządnej okolicy, ale ulica za naszym domem nie była w najlepszym stanie. Nasze podwórko graniczyło z budynkiem przeznaczonym do rozbiórki sąsiadującym z dwiema zapuszczonymi działkami. Zaprzyjaźniłam się z chłopakiem o imieniu Atlas, który zatrzymał się w tym budynku do rozbiórki. Nikt poza mną nie wiedział, że on tam mieszka. Dawałam mu jedzenie, ubrania i inne rzeczy. Dopóki nie dowiedział się mój ojciec.
-  Co zrobił?
Moja szczęka napina się. Nie wiem dlaczego o tym opowiadam skoro wciąż co dzień zmuszam się by o tym nie myśleć.
- Pobił go. – To na tyle naga prawda na ile chcę poruszać ten temat. – Twoja kolej.
Przez moment obserwuje mnie w ciszy, jakby wiedział, że to nie jest cała historia. Ale zaraz odwraca wzrok.
-  Myśl o małżeństwie mnie odrzuca – mówi. - Mam prawie trzydzieści lat i nie chcę mieć żony. A przede wszystkim nie chcę dzieci. Jedyne czego chcę w życiu to sukces. Całe mnóstwo. Ale gdy przyznaję się do tego głośno, mają mnie za aroganta.
- Sukces zawodowy? Czy status społeczny?
- Obydwa. Każdy może mieć dzieci. Każdy może wziąć ślub. Ale nie każdy może być neurochirurgiem. Jestem z tego bardzo dumny. Nie chcę być po prostu świetnym neurochirurgiem. Chcę być najlepszy w mojej dziedzinie.
- Masz rację. To brzmi arogancko.
Uśmiecha się.
- Moja mama się boi, że przez pracę marnuję życie.
- Jesteś neurochirurgiem a twoja mama jest tobą rozczarowana? – śmieję się. – Dobry Boże, to szalone. Czy rodzice są kiedykolwiek zadowoleni ze swoich dzieci? Czy kiedykolwiek będą wystarczająco dobre?
Kręci głową.
- Moje dzieci nie będą. Niewielu ludzi jest tak zdeterminowanych jak ja, więc skazałbym je tylko na porażkę. Dlatego nigdy nie będę ich mieć.
- Właściwie to godne podziwu, Ryle. Większość ludzi nie przyznaje się, że są za bardzo samolubni by mieć dzieci.
Kręci głową.
- Jestem zbyt samolubny by mieć dzieci. I zdecydowanie za bardzo samolubny by być w związku.
- Więc jak ich unikasz? Po prostu nie chodzisz na randki?
Nasze spojrzenia się przecinają. Do twarzy ma przyczepiony szeroki uśmiech.
- Gdy mam na to czas, są dziewczyny, które zaspokajają moje potrzeby. Niczego mi nie brakuje w tym zakresie, jeśli o to pytasz. Ale jeśli chodzi o miłość to jakoś nigdy mnie nie pociągała. Jeśli już to była tylko ciężarem.
Chciałabym w ten sposób patrzeć na miłość. To bardzo ułatwiłoby mi życie.
- Zazdroszczę ci. Nie cierpię pomysłu, że gdzieś tam czeka na mnie idealny mężczyzna. Robię się bardzo wybredna, bo nikt nie spełnia moich oczekiwań. Czuję się jak na niekończącej się misji poszukiwania Świętego Grala.
- Powinnaś spróbować mojego sposobu – mówi.
- Czyli?
- Przygód na jedną noc. – Unosi brew, jakby mnie do czegoś zapraszał.
Cieszę się że jest już ciemno, ponieważ moja twarz płonie.
- Nie mogłabym z kimś się przespać, nie czując, że coś może z tego być. – Mówię to głośno, ale w moich słowach brakuje przekonania.
Wolno wciąga powietrze i przewraca się na plecy.
- Dziewczyna nie tego typu? – Mówi ze nutką rozczarowania w głosie.
Czuję się równie rozczarowana. Nie jestem pewna czy bym go powstrzymała, gdyby wykonał jakiś ruch, ale może właśnie udaremniłam mu tę możliwość.
- Jeśli nie przespałabyś się z kimś kogo dopiero poznałaś… - Jego oczy znów spotykają moje. – Właściwie to jak daleko byś się posunęła?
Nie mam na to odpowiedzi. Odwracam się na plecy, bo patrzy na mnie w taki sposób, że jestem w stanie jeszcze raz rozważyć przygody na jedną noc. Właściwie to nie jestem zupełnie przeciwko. Po prostu nigdy nie zaproponował mi tego ktoś, z kim mogłabym to rozważać.
Aż do teraz. Tak myślę.  Czy on mi coś w ogóle proponuje? Zawsze byłam okropna we flirtowaniu.
Wyciąga ręce i łapie krawędź mojego leżaka.  W momencie, wkładając w to bardzo mało wysiłku, przyciąga mój leżak bliżej siebie, aż uderza o jego leżak.
Moje całe ciało się napina. Jest teraz tak blisko, że czuję jak jego ciepły oddech przecina zimne powietrze. Gdybym na niego spojrzała, jego twarz byłaby kilka centymetrów od mojej. Wolę na niego nie patrzeć, bo pewnie by mnie pocałował, a ja nie wiem o nim nic poza kilkoma nagimi prawdami. Ale dla mojego sumienia nie ma to żadnego znaczenia, kiedy kładzie na moim brzuchu swoją ciężką dłoń.
- Jak daleko byś się posunęła, Lily? – Jego głos jest zdeprawowany. Spokojny. Dociera prosto do palców moich stóp.
- Nie wiem – szepczę.
Jego palce zaczynają wędrówkę w kierunku brzegu mojej koszuli. Zaczyna wolno ją unosić aż widać kawałek mojego brzucha.
- O mój Boże – szepczę, czując ciepło jego dłoni przesuwającej się w górę mojego brzucha.
Wbrew rozsądkowi, odwracam ku niemu twarz, a jego spojrzenie mnie urzeka. Wygląda na pełnego nadziei, głodnego i całkowicie pewnego siebie. Zatapia zęby w dolnej wardze podczas, gdy jego ręka wspina się w górę po mojej koszuli. Wiem, że czuje moje serce obijające się o klatkę piersiową. Kurde, on je pewnie słyszy.
- Czy to za daleko? – pyta.
Nie wiem skąd mi się to bierze, ale kręcę głową i mówię.
- To nawet nie jest blisko.
Z szerokim uśmiechem, jego palce ocierają się o dolną krawędź mojego biustonosza, delikatnie ocierając skórę, teraz pokrytą w dreszczach. Jak tylko zamykam powieki, świdrujący dzwonek przeszywa powietrze. Jego dłoń sztywnieje, gdy oboje uświadamiamy sobie, że to telefon. Jego telefon.
Opuszcza czoło na moje ramię.
- Cholera.
Marszczę brwi, gdy jego dłoń wyślizguje się spod mojej koszuli. Grzebie w kieszeni w poszukiwaniu telefonu, wstaje i odchodzi parę kroków by odebrać telefon.
- Dr. Kincaid – mówi. Słucha uważnie, chwytając dłonią kark. – Co z Robertsem? W tym momencie nie powinienem nawet być pod telefonem.
Po kolejnej ciszy odpowiada.
- Taa, daj mi dziesięć minut. Już jadę.
Kończy rozmowę i odwraca się do mnie wyglądając na trochę zawiedzionego. Wskazuje na drzwi prowadzące na klatkę schodową.
- Muszę…
Kiwam głową.
- W porządku.
Przygląda mi się przez chwilę, a później unosi palec.
- Nie ruszaj się – mówi znów sięgając po telefon. Podchodzi bliżej trzymając go w górze jakby zamierzał zrobić mi zdjęcie. Prawie się sprzeciwiam, chociaż nie wiem dlaczego. Jestem w pełni ubrana. Ale z jakiegoś powodu wcale się taka nie czuję.
Robi zdjęcie jak leżę na leżaku z rękami nad głową. Nie mam pojęcia co zamierza zrobić z tym zdjęciem, ale podoba mi się, że je zrobił. Podoba mi się, że pragnął zapamiętać jak wyglądam, mimo, że wie, że nigdy więcej się nie spotkamy.
Przez kilka sekund gapi się na zdjęcie na ekranie i się uśmiecha. Kusi mnie by i jemu zrobić zdjęcie, ale nie jestem pewna czy chcę pamiątkę po kimś kogo nigdy więcej nie zobaczę. Ta myśl jest trochę przygnębiająca.
- Miło było cię poznać Lily Bloom. Mam nadzieję, że uda ci się przezwyciężyć przeciwności losu i zrealizować twoje marzenia.
Uśmiecham się, równocześnie zasmucona i zdezorientowana przez tego faceta. Nie jestem pewna czy kiedykolwiek wcześniej spędzałam czas z kimś takim jak on  - kimś o zupełnie innym stylu życia i progu podatkowym. I pewnie nigdy więcej tego nie zrobię. Ale jestem mile zaskoczona, że wcale tak bardzo się nie różnimy.
Mit obalony.
Patrzy przez chwilę na swoje stopy, gdy tak stoi niezdecydowany. Tak jakby zawieszony między pragnieniem by mi coś powiedzieć a potrzebą wyjścia. Spogląda na mnie ostatni raz – tym razem bez pokerowej twarzy. Widzę rozczarowanie na jego twarzy, gdy się odwraca i odchodzi w innym kierunku. Otwiera drzwi i słyszę jak cichną jego kroki, gdy zbiega ze schodów. Znów jestem sama na dachu, ale o dziwo, teraz jest mi z tego powodu trochę smutno.

_______________

Jest i rozdział 1 mozolnie przeze mnie przetłumaczony. Czy ktoś jest zainteresowany dalszym ciągiem?
Następny rozdział Follow your dreams powinien być za tydzień ;)
Copyright © 2016 Follow your dreams , Blogger