Siedząc z jedną nogą zwisającą z gzymsu, patrząc w dół na
ulice Bostonu z wysokości dwunastego piętra, nie mogę nie myśleć o
samobójstwie.
Nie moim.
Wystarczająco lubię swoje życie, by chcieć zobaczyć jak się dalej potoczy.
Skupiam się na innych ludziach i na tym co pcha ich ku
decyzji, by zakończyć własne życie. Czy
tego żałują? Zaraz po skoku, na chwilę przed uderzeniem, muszą mieć chociaż
odrobinę wyrzutów sumienia. Czy patrzą się na szybko zbliżającą się ziemię i
myślą „O cholera. To był zły pomysł”?
Wydaje mi się, że nie.
Dużo myślę o śmierci. Zwłaszcza dziś,
zważywszy, że dwanaście godzin temu wygłosiłam najfantastyczniejszą mowę
pogrzebową jaką mieszkańcy Pleathory mieli okazję wysłuchać. No dobrze, może
nie była najfantastyczniejsza. Można ją też określić jako najtragiczniejszą.
Zależy czy pytało by się o zdanie moją mamę czy mnie. Moją mamę, która po dzisiejszym dniu prawdopodobnie nie odezwie się do
mnie przez rok.
Nie zrozumcie mnie źle, moja mowa nie była wystarczająco
głęboka by zapisać się na kartach historii, jak ta Brook Shields na pogrzebie
Michaela Jacksona. Albo ta siostry Steva Jobsa. Albo brata Pat Tillman. Ale
była świetna na swój własny sposób.
Na początku się denerwowałam. W końcu był to pogrzeb
cudownego Andrew Blooma. Uwielbiany burmistrz mojego rodzinnego miasta Plethory
w stanie Maine. Właściciel najlepszej agencji nieruchomości w mieście. Mąż
uwielbianej Jenny Bloom, najbardziej poważanej asystentki nauczyciela w
Plethorze. Oraz ojciec Lily Bloom – dziwnej dziewczyny z burzą rudych włosów,
która kiedyś zakochała się z bezdomnym i sprowadziła wielką hańbę na całą
rodzinę.
To ja. Ja jestem Lily Bloom, a Andrew był moim ojcem.
Jak tylko skończyłam dziś jego mowę pogrzebową, złapałam
pierwszy samolot z powrotem do Bostonu i włamałam się na pierwszy dach jaki
znalazłam. Jeszcze raz, nie dlatego, że
mam skłonności samobójcze. Nie
planuję skakać z tego dachu. Po prostu bardzo potrzebowałam świeżego powietrza
oraz ciszy i niech mnie cholera jeśli mogę to dostać w moim mieszkaniu na
trzecim piętrze bez dostępu do dachu i współlokatorką uwielbiającą słuchać
własnego śpiewu.
Nie wzięłam jednak pod uwagę jak zimno tu będzie. Nie, jest
nie do wytrzymania, ale też nie jest komfortowo. Przynajmniej widzę gwiazdy.
Zmarli ojcowie, irytujący współlokatorzy, kontrowersyjne mowy pogrzebowe nie są
takie straszne kiedy nocne niebo jest wystarczająco przejrzyste by dosłownie
poczuć majestatyczność wszechświata.
Uwielbiam, gdy niebo sprawia, że czuję się nic nie znacząca.
Lubię dzisiejszą noc.
Cóż, pozwólcie mi ująć to inaczej, tak by lepiej oddawało
moje uczucia w czasie przeszłym.
Lubiłam dzisiejszą
noc.
Niestety, właśnie z rozmachem otworzyły się drzwi, więc
pewnie zaraz ktoś się pojawi na dachu. Drzwi się zatrzaskują i żwawe kroki
przemierzają dach. Nawet nie patrzę w górę. Ktokolwiek to jest, pewnie nawet
nie zauważy mnie zwisającej poza gzyms po lewej stronie od drzwi. Wszedł tu w
takim pośpiechu, że to nie moja wina jeśli myśli, że jest tu sam.
Wzdycham cicho, zamykam oczy i opieram głowę o otynkowaną
ścianę za mną, przeklinając świat za odebranie mi mojej spokojnej chwili na
rozmyślanie nad sobą. Świat mógłby zrobić dla mnie chociaż tyle i sprawić by to
była kobieta a nie mężczyzna. Jeśli mam mieć towarzystwo wolałabym kobietę.
Jestem twarda jak na mój wzrost i zwykle bronię własnego zdania, ale jestem
zbyt wygodna by być samej na dachu z obcym mężczyzną w środku nocy. Mogłabym się bać o swoje
bezpieczeństwo i wrócić do domu, a naprawdę nie chcę stąd iść. Jak już
powiedziała, jestem wygodna.
W końcu pozwalam sobie spojrzeć na sylwetkę wychylającą się
poza gzyms. Jak na złość, to zdecydowanie mężczyzna. I mimo, że pochyla się nad
barierką, widzę, że jest wysoki. Szerokie ramiona stanowią kontrast dla
delikatnego sposobu w jaki trzyma głowę w dłoniach. Nie mogę nie zauważyć jak
jego plecy podnoszą się i opadają, gdy bierze głębokie wdechy i mocno wypuszcza
powietrze.
Wydaje się być na skraju załamania nerwowego. Zastanawiam
się czy się odezwać, by dać mu znać, że ma towarzystwo albo chociaż chrząknąć,
ale zanim zdążyłam wprawić myśl w czyn on się odwraca i kopie jedno z krzeseł
za nim.
Wzdrygam się, gdy skrzypi ono po podłodze, ale on zachowując
się jakby wcale nie był świadomy, że ma widownię, nie poprzestaje na jednym
kopnięciu. Kopie krzesło raz po raz. Jednak krzesło zamiast ustąpić pod naporem
brutalnych uderzeń jego stopy, jedynie coraz bardziej się od niego odsuwa.
To krzesło musi być zrobione
z polimeru.
Raz widziałam jak mój ojciec wycofał w stół ogrodowy
zrobiony z polimeru, a on praktycznie nawet nie drgnął. Miał gnieciony zderzak,
a na stole nie było nawet rysy.
Ten facet musiał zdać sobie sprawę, że nie jest godnym
przeciwnikiem dla materiału tak wysokiej jakości, ponieważ w końcu przestał
kopać krzesło. Teraz stoi nad nim z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Szczerze mówiąc,
jestem trochę zazdrosna. Ten koleś wyładowuje swoją agresję na meblach
ogrodowych. Najwyraźniej miał gówniany dzień, tak jak i ja, ale zamiast dusić
swojej agresji aż wybuchnie w jakiejś pasywno-agresywnej formie, ten facet
znalazł dla niej ujście.
Moim ujściem zwykle było ogrodnictwo. Gdy tylko byłam
zestresowana, wychodziłam na podwórko i wyrywałam każdy chwast jaki mogłam
znaleźć. Ale odkąd dwa lata temu przeprowadziłam się do Bostonu nie mam już podwórka.
Ani patio. Nie mam nawet chwastów.
Może powinnam kupić
polimerowe krzesło ogrodowe.
Zastanawiam się czy ten facet zamierza się kiedykolwiek
ruszyć. Tylko tam stoi i gapi się na
krzesło. Jego dłonie nie są już zaciśnięte. Położył je na biodrach i po raz
pierwszy zauważam, jak jego koszula naciąga się na jego bicepsach. Pasuje na
niego w każdym innym miejscu, ale jego ręce są ogromne. Grzebie w kieszeniach,
aż znajduje to czego szuka i zapala skręta. To prawdopodobnie sposób na
zrzucenie kolejnej porcji agresji.
Mam dwadzieścia trzy lata, studiowałam i zdarzyło mi się raz
czy dwa spróbować tej używki. Nie mam zamiaru go oceniać za to, że czuje
potrzebę się sztachnąć w samotności. Ale o to właśnie chodzi – nie jest tu sam. Po prostu jeszcze o tym
nie wie.
Mocno zaciąga się swoim skrętem i zaczyna się odwracać w
stronę gzymsu. Przy wydechu mnie zauważa. Zatrzymuje się w momencie, gdy
spotykają się nasze spojrzenia. W wyrazie jego twarzy nie widzę ani szoku, ani
rozbawienia na mój widok. Stoi jakieś trzy metry ode mnie, ale to wystarczy bym
w świetle gwiazd dojrzała jak powoli przebiega wzrokiem po moim ciele nie
zdradzając ani jednej myśli. Ma pokerową twarz. Ma zwężone oczy i usta
zaciśnięte jak męska wersja Mona Lisy
- Jak masz na imię? – pyta.
Czuję jego głos w żołądku. Nie dobrze. Głos powinien
zatrzymywać się w uszach, ale czasem – właściwie to wcale nie tak często – głos
przenika moje uszy i rozbrzmiewa w całym moim ciele. On ma właśnie jeden z
takich głosów. Głęboki, pewny siebie i trochę jak masło.
Gdy nie odpowiadam, bierze skręta do ust i znów się zaciąga.
- Lily – w końcu mówię. Nienawidzę
swojego głosu. Jest za słaby by dotrzeć do jego uszu, a co dopiero
rozbrzmiewać w jego ciele.
Unosi trochę brodę i
kieruje głowę w moją stronę.
- Lily, czy możesz stamtąd zejść, proszę?
Dopiero, gdy to mówi, zauważam jego postawę. Teraz stoi
wyprostowany, nawet sztywny. Prawie jakby się bał, że spadnę. Nie spadnę. Ten gzyms ma przynajmniej
trzydzieści centymetrów szerokości, a ja jestem w większości po stronie dachu.
Z łatwością mogłabym się złapać, zanim bym spadła, nie wspominając, że wiatr
wiał na moją korzyść.
Spoglądam na swoje nogi i z powrotem na niego.
- Nie, dzięki. Jest mi tu całkiem wygodnie.
Odwraca się trochę, jakby nie mógł patrzeć wprost na mnie.
- Proszę, zejdź na dół. – To już bardziej rozkaz, mimo, że
użył słowa proszę. – Jest tu siedem
wolnych krzeseł.
- Prawie sześć – poprawiam go, przypominając mu, że dopiero
co próbował jedno z nich zamordować. Nie bawi go moja odpowiedź. Gdy nie
spełniam jego żądania, zbliża się o kilka kroków.
- Zaledwie kilka centymetrów dzieli cię od śmiertelnego
upadku. Dziś wystarczająco naoglądałem się śmierci jak na jeden dzień – porusza
się próbując mnie ściągnąć na dół – Przez ciebie się denerwuję, nie
wspominając, że psujesz mój odlot.
Wywracam oczami i przerzucam nogi z powrotem.
- Boże broń, by twój skręt się zmarnował – zeskakuję i
wycieram dłonie o jeansy. – Lepiej? – pytam podchodząc do niego.
Głośno wypuszcza powietrze, jakby je wstrzymywał widząc mnie
na gzymsie. Mijam go zmierzając w tę część dachu, która ma lepszy widok i gdy
to robię, niestety muszę zauważyć jaki jest atrakcyjny.
Nie. Atrakcyjny to zniewaga.
Ten facet jest piękny.
Zadbany, pachnie pieniędzmi, wygląda na kilka lat starszego ode mnie. W
kącikach oczy pojawiają mu się zmarszczki, gdy podąża za mną wzrokiem, a usta
mają niezadowolony wyraz, nawet gdy takie nie są. Gdy docieram do tej strony
budynku, która wychodzi na ulicę, pochylam się i patrzę na samochody na dole,
starając się nie pokazać, że zrobił na mnie wrażenie. Już po samej jego
fryzurze mogę powiedzieć, że wygląda na takiego, który łatwo robi wrażenie na
innych, a ja nie mam zamiaru podbudowywać jego ego. Nie żeby zrobił cokolwiek
bym myślała, że jakieś ma. Ale jest
ubrany w luźną koszulę z Burberry, a ja nie jestem pewna czy kiedykolwiek
zwrócił na mnie uwagę ktoś, kogo tak zwyczajnie byłoby na nią stać.
Słyszę za sobą kroki i po chwili pochyla się przez
balustradę obok mnie. Kątem oka obserwuję jak znów się zaciąga. Gdy kończy,
proponuje mi swojego skręta, ale odmawiam machnięciem ręki. Ostatnie czego
potrzebuję to być pod pływem w pobliżu tego faceta. Już jego głos jest dla mnie
jak narkotyk. Znów chcę go usłyszeć, więc zadaję mu pytanie.
- Więc, co to krzesło zrobiło, by tak cię zdenerwować?
Patrzy na mnie. Naprawdę
na mnie patrzy. Jego spojrzenie napotyka moje i po prostu się gapi, bardzo,
jakbym miała na twarzy wypisane wszystkie moje sekrety. Nigdy nie widziałam tak
ciemnych oczu jak jego. Może widziałam, ale wydają się ciemniejsze, gdy ma je
ktoś tak onieśmielający. Nie odpowiada na moje pytanie, ale moją ciekawość nie
jest łatwo zaspokoić. Jeśli on zamierza zmuszać mnie do zejścia z bardzo
spokojnego, wygodnego gzymsu, to ja oczekuję, że odpowie mi na moje wścibskie
pytanie.
- Czy to przez kobietę? – dociekam. – Złamała ci serce?
Śmieje się z mojego pytania.
- Gdyby moje problemy były tak banalne jak problemy sercowe.
– opiera się o ścianę, by móc na mnie spojrzeć – Na którym piętrze mieszkasz?
Liże palce i szczypie koniec skręta, a później wkłada do
kieszeni.
- Nigdy wcześniej cię tu nie widziałem.
- Ponieważ tu nie mieszkam. – Wskazuję w kierunku mojego
mieszkania. – Widzisz ten budynek zakładu ubezpieczeń?
Mruży oczy patrząc w kierunku, który wskazuję.
- Taa.
- Mieszkam w budynku obok. Jest zbyt niski by było go widać.
Ma tylko trzy piętra.
Znów na mnie patrzy opierając łokieć na poręczy.
- Jeśli tam mieszkasz, to co tu robisz? Mieszka tu twój
chłopak czy coś?
Jego komentarz w jakiś sposób sprawią, że czuję się podle.
To było za proste – bajer podrywacza amatora. Po jego wyglądzie wiem, że
potrafi lepiej. Przez to myślę, że zostawia bardziej zawiłe teksty na podryw
dla kobiet, które uważa za tego warte.
- Masz fajny dach – mówię mu.
Unosi brew oczekując na ciąg dalszy wyjaśnień.
- Potrzebowałam świeżego powietrza. Miejsca by pomyśleć.
Wyciągnęłam Google Earth i znalazłam najbliższy apartamentowiec z przyzwoitym
patio na dachu.
Przygląda mi się z uśmiechem.
- Przynajmniej jesteś oszczędna – mówi. – To dobra cecha.
Przynajmniej?
Potakuję, ponieważ jestem
oszczędna. I to jest dobra cecha.
- Dlaczego potrzebowałaś świeżego powietrza? - pyta.
Ponieważ pochowałam
dzisiaj ojca i wygłosiłam fantastycznie tragiczną mowę pogrzebową i teraz
czuję, że nie mogę oddychać.
Znów patrzę przed siebie i wolno wypuszczam powietrze.
- Czy możemy po prostu nie rozmawiać przez chwilę?
Wydaje się czuć ulgę, że poprosiłam o ciszę. Pochyla się
ponad balustradą pozwalając ręce dyndać, gdy wpatruję się w ulicę w dole. Przez
chwilę zostaje w takiej pozycji, a ja gapię się na niego przez cały ten czas.
Pewnie wie, że się gapię, ale chyba go to nie obchodzi.
- W zeszłym miesiącu jakiś facet spadł z tego dachu – mówi.
Powinnam być zdenerwowana, że nie uszanował mojej prośby o
ciszę, ale jestem zaintrygowana.
- Czy to był wypadek?
Wzrusza ramionami.
- Nikt nie wie. To się wydarzyło późnym wieczorem. Jego żona
powiedziała, że gotowała kolację, a on jej powiedział, że idzie tu zrobić kilka
zdjęć zachodu słońca. Był fotografem. Myślą, że wychylił się za gzyms, by
uchwycić horyzont, ale się poślizgnął.
Patrzę się poza gzyms, zastanawiając się jak ktoś mógł stąd
spaść przez przypadek. Ale nagle sobie przypominam jak kilka minut temu
siedziałam na gzymsie po drugiej stronie dachu.
- Gdy siostra powiedziała mi co się stało, jedyne o czym
mogłem myśleć to to czy udało mu się zrobić to zdjęcie. Mam nadzieję, że aparat
nie spadł razem z nim, bo to byłaby prawdziwa strata, nie? Zginąć z miłości do
fotografii, a nie móc nawet zrobić ostatniego zdjęcia, które kosztowało cię
życie.
Ta myśl mnie rozśmiesza. Chociaż nie jestem pewna czy
powinnam się z tego śmiać.
- Czy zawsze mówisz to co myślisz?
Wzrusza ramionami.
- Nie większości ludzi.
To sprawia, że się uśmiecham. Podoba mi się, że nawet mnie
nie zna, ale z jakiegoś powodu nie uważa mnie za większość ludzi.
Opiera się plecami o gzyms i zakłada ręce na piersi.
- Urodziłaś się tu?
Kręcę głową.
- Nie. Przeprowadziłam się tu z Maine po skończeniu studiów.
Marszczy nos i to jest nawet seksowne. Oglądanie tego faceta
– ubranego w jego koszulę z Burberry, z jego fryzurą za dwieście dolarów –
robiącego głupie miny.
- Więc jesteś w bostońskim czyśćcu? To do dupy.
- Co masz na myśli? – pytam.
Kącik jego ust się wykrzywia.
- Turyści traktują cię jak miejscowego, miejscowi jak
turystę.
Śmieję się.
- Jej. To bardzo trafny opis.
- Jestem tu od dwóch miesięcy. Nie jestem jeszcze nawet w
czyśćcu, więc radzisz sobie lepiej niż ja.
- Co cię sprowadziło do Bostonu?
- Mój staż. I moja siostra tu mieszka. – Tupie nogą i mówi.
– Właściwie to, dokładnie pod nami. Wyszła za obytego z techniką Bostończyka i
kupili całe ostatnie piętro.
Patrzę w dół.
- Całe ostatnie
piętro?
Potakuje.
- Farciarz pracuje z domu. Nie musi się nawet przebierać z
pidżam i zarabia siedmiocyfrowe kwoty rocznie.
Farciarz, w rzeczy
samej.
- Jaki staż? Jesteś doktorem?
Kiwa głową.
- Neurochirurgiem. Zostało mi już mniej niż rok stażu, a
później to będzie oficjalne.
Stylowy, mówiący poprawnym językiem i mądry. I pali trawkę.
Gdyby to był egzamin, zapytałabym, które nie pasuje.
- Czy doktorzy powinni palić zioło?
Uśmiecha się ironicznie.
- Prawdopodobnie nie. Ale gdybyśmy sobie okazjonalnie na to
nie pozwalali, to więcej z nas skakałoby z gzymsów, wierz mi. – Znów patrzy
przed siebie z brodą położoną na ramieniu. Oczy ma zamknięte, jakby cieszył się
wiatrem na swojej twarzy. Teraz nie jest onieśmielający.
- Chcesz wiedzieć coś, co wiedzą tylko miejscowi?
- Jasne. – mówi, znów zwracając na mnie uwagę.
Wskazuję na wschód.
- Widzisz tamten budynek? Ten z zielonym dachem?
Potakuje.
- Jest za nim budynek przy Melcher. Jest tam dom na szczycie
budynku. Prawdziwy dom, wybudowany na dachu. Nie widać go z ulicy, a budynek
jest tak wysoki, że niewielu ludzi o tym wie.
Jest pod wrażeniem.
- Serio?
Potakuję.
- Widziałam go, kiedy przeglądałam Google Earth, więc go
wyszukałam. Najwyraźniej otrzymał pozwolenie na budowę w 1982 roku. Czy to nie
byłoby super? Mieszkać w domu na szczycie budynku?
- Miałabyś cały dach dla siebie – mówi.
O tym nie pomyślałam. Gdyby był mój mogłabym mieć tam ogród.
Miałabym swoje ujście.
- Kto tam mieszka? – pyta.
- Nikt tak naprawdę nie wie. To jedna z największych
tajemnic Bostonu.
Śmieje się i patrzy na mnie z zaciekawieniem.
- Jaka jest inna największa tajemnica Bostonu?
- To jak się nazywasz
– jak tylko to mówię, uderzam się dłonią w czoło. To brzmiało jak
tandetny tekst na podryw. Jedyne co mogę zrobić to się z siebie śmiać.
Uśmiecha się.
- Ryle – mówi – Ryle Kincaid.
Wzdycham zapadając się w sobie.
- To naprawdę świetne nazwisko.
- Dlaczego ci smutno z tego powodu?
- Ponieważ, oddałabym wszystko za świetne nazwisko.
- Nie lubisz swojego nazwiska, Lily?
Przechylam głowę i unoszę brew.
- Mam na nazwisko… Bloom.
Jest cicho. Czuję jak próbuje powstrzymać litość.
- Wiem. Jest okropne. To nazwisko dwulatki, a nie
dwudziestotrzyletniej kobiety.
- Dwulatka będzie się tak samo nazywać niezależnie od wieku.
Imiona nie są czymś z czego się w końcu wyrasta, Lily Bloom.
- Niestety dla mnie – mówię. – Żeby było jeszcze gorzej to
absolutnie uwielbiam ogrodnictwo. Kocham kwiaty. Rośliny. Uprawiać rzeczy. To
moja pasja. Zawsze marzyłam o tym, by otworzyć kwiaciarnię. Ale obawiam się, że
ludzie nie uwierzyliby w szczerość moich uczuć. Myśleliby, że chce się dorobić
na nazwisku i bycie florystką nie jest tak naprawdę moją wymarzoną pracą.
- Może – mówi – ale czy to ma znaczenie?
- Pewnie nie – łapię się na tym, że szepczę Lily Bloom’s. Widzę, że się lekko
uśmiecha. – To naprawdę świetna nazwa na kwiaciarnię. Ale mam magistra z
handlu. To byłaby degradacja, nie uważasz? Pracuję dla największej firmy
marketingowej w Bostonie.
- Posiadanie własnego biznesu nie jest degradacją – mówi.
Unoszę brew.
- O ile nie upadnie.
Potakuje zgadzając się.
- O ile nie upadnie – mówi. – Więc jak masz na drugie, Lily
Bloom?
Jęczę, na co się ożywia.
- Czyli jest jeszcze gorzej?
Spuszczam głowę w dłonie i potakuję.
- Rose?
Kręcę głową.
- Gorzej.
- Violet?
- Chciałabym – wzdrygam się i później mamroczę – Blossom.
Następuje moment ciszy.
- Cholera – mówi łagodnie.
- Taa. Blossom to nazwisko panieńskie mojej mamy i moi
rodzice pomyśleli, że to przeznaczenie, że ich nazwiska są synonimami. Więc
oczywiście, gdy mieli mnie, od razu zdecydowali się na kwiat.
- Twoi rodzice muszą być dupkami.
Jedno z nich jest. Było.
- Mój ojciec zmarł w tym tygodniu.
Zerka na mnie.
- Jasne. Nie nabiorę się na to.
- Mówię poważnie. To dlatego tu dzisiaj przyszłam. Chyba
potrzebowałam się porządnie wypłakać.
Przez chwilę gapi się na mnie podejrzliwie upewniając się,
że sobie z niego nie żartuję. Nie przeprasza za swoją gafę. Zamiast tego jego
oczy robią się coraz większe z ciekawości, jakby to go naprawdę interesowało.
- Byliście blisko?
To trudne pytanie.
Kładę brodę na rękach i znów patrzę w dół na ulicę.
- Nie wiem – mówię wzruszając ramionami. – Jako córka,
kochałam go. Jako człowiek, nienawidziłam go.
Czuję jak przez moment mi się przygląda, a później mówi.
- To mi się podoba. Twoja szczerość.
Podoba mu się, że
jestem szczera. Chyba się zarumienię.
Przez chwilę oboje jesteśmy cicho, a później on mówi.
- Chciałabyś by ludzie byli bardziej przejrzyści?
- To znaczy?
Kciukiem dłubie w odprysku tynku aż kawałek odlatuje.
Wyrzuca go za gzyms.
- Wdaje mi się, że wszyscy kłamią na swój temat, a tak w
głębi wszyscy są tak samo popieprzeni. Niektórzy są po prostu lepsi w ukrywaniu
tego.
Albo się naćpał, albo bardzo dużo nad sobą rozmyśla. W
każdym razie, nie mam nic przeciwko temu. Moje ulubione rozmowy to te bez
właściwych odpowiedzi.
- Nie uważam, że bycie ostrożnym to zła cecha – mówię. –
Nagie prawdy nie zawsze są przyjemne dla ucha.
Przygląda mi się przez chwilę.
- Nagie prawdy – powtarza. – Podoba mi się.
Odwraca się i idzie na środek dachu. Poprawia oparcie
jednego z leżaków za mną i się na nim kładzie. Wkłada ręce pod głowę i patrzy w
niebo. Biorę leżak obok niego i ustawiam tak by być w takiej samej pozycji jak
on.
- Powiedz mi nagą prawdę, Lily.
- Dotyczącą czego?
Wzrusza ramionami.
- Nie wiem. Coś z czego nie jesteś dumna. Coś co sprawi, że
poczuję się mniej popieprzony.
Gapi się w niebo czekając na moją odpowiedź. Moje oczy
podążają wzdłuż linii jego szczęki, krzywiźnie jego policzków, konturze ust.
Jego brwi są ściągnięte razem w zamyśleniu. Nie rozumiem dlaczego, ale wydaje
się potrzebować tej rozmowy. Zastanawiam się nad pytaniem i próbuję znaleźć
szczerą odpowiedź. Kiedy ją znajduję, odwracam od niego wzrok i znów patrzę w
niebo.
- Mój ojciec stosował przemoc. Nie w stosunku do mnie, ale
do mojej mamy. Tak się wściekał, gdy się kłócili, że czasem ją bił. Kiedy coś takiego się przydarzyło spędzał
następny tydzień albo dwa starając się to wynagrodzić. Kupował jej kwiaty,
zabierał na fajną kolację, tego typu rzeczy. Czasem coś mi kupował, ponieważ
wiedział, że nienawidzę, gdy się kłócą. Kiedy byłam dzieckiem czekałam na te
noce, gdy zaczną się kłócić. Wiedziałam, że jak ją uderzy, to następne dwa
tygodnie będą super. – przerywam. Nie jestem pewna czy kiedykolwiek nawet sama
przed sobą się do tego przyznałam. – Oczywiście, gdybym mogła coś na to
poradzić nigdy więcej by jej nie dotknął. Ale przemoc była nieunikniona w ich
małżeństwie i stała się naszą normą. Gdy podrosłam, zrozumiałam, że to, że nic
z tym nie robię, sprawia, że jestem równie winna. Przez większość życia go
nienawidziłam za to, że jest taką złą osobą, ale nie jestem pewna czy ja jestem
lepsza. Może oboje jesteśmy źli.
Ryle patrzy na mnie z troskliwym wyrazem twarzy.
- Lily – mówi znacząco – nie ma czegoś takiego jak źli ludzie. Wszyscy jesteśmy tylko
ludźmi, którzy czasem robią złe rzeczy.
Otwieram usta by odpowiedzieć, ale jego słowa sprawiają, że
zaniemówiłam. Wszyscy jesteśmy tylko
ludźmi, którzy czasem robią złe rzeczy. To może być prawdą. Nikt nie jest
tylko zły, tak jak nie ma ludzi całkowicie dobrych. Niektórzy tylko są zmuszeni
bardziej się starać by tłumić zło.
- Twoja kolej – mówię mu.
Zważywszy na jego reakcję, wydaje mi się, że nie chce grać w
swoja własną grę. Ciężko wzdycha i przebiega dłonią przez swoje włos. Otwiera
usta by się odezwać, lecz zaraz znów je zamyka. Przez chwilę myśli i w końcu
się odzywa.
- Dzisiejszej nocy patrzyłem jak umiera pięcioletni chłopiec
– ma przybity głos. – Miał tylko pięć lat. On i jego młodszy brat znaleźli broń
w sypialni rodziców. Młodszy go trzymał, kiedy przez przypadek wystrzelił.
Żołądek mi się wywraca. Myślę, że to trochę za dużo prawdy
jak dla mnie.
- Gdy dotarł na stół operacyjny już nic nie można było dla
niego zrobić. Wszyscy w koło – pielęgniarki, inni doktorzy – wszyscy współczuli
rodzicom. „Ci biedni rodzice” mówili. Ale gdy musiałem wejść do poczekalni i
powiedzieć tym rodzicom, że ich dziecko nie przeżyło, nie czułem ani odrobiny
żalu z ich powodu. Chciałem żeby cierpieli. Chciałem by czuli skalę swojej
ignorancji za trzymanie naładowanej broni w zasięgu dwójki niewinnych dzieci.
Chciałem by wiedzieli, że nie tylko stracili dziś dziecko, ale zrujnowali całe
życie tego, które przez przypadek pociągnęło za spust.
Jezu Chryste. Nie
byłam przygotowana na coś tak obciążającego.
Nie mogę sobie nawet wyobrazić jak rodzina może po czymś
takim dalej funkcjonować.
- Biedny braciszek tego chłopca – mówię. – Nie mogę sobie
wyobrazić co to z nim zrobi – zobaczyć coś takiego.
Ryle strzepuje coś z kolan swoich jeansów.
- To zniszczy mu życie, oto co mu zrobi.
Odwracam się na bok przodem do niego, podnosząc głowę i
podpierając ją dłonią.
- Czy to jest trudne? Widzieć takie rzeczy każdego dnia?
Lekko kręci głową.
- Powinno być dużo trudniej, ale im częściej otaczam się
śmiercią, tym bardziej staje się ona częścią życia. Nie jestem pewien jak się z
tym czuję.
Znów patrzy mi w oczy.
- Powiedz jeszcze jedną – mówi. – Wydaje mi się, że moja
była trochę bardziej pokręcona niż Twoja.
Nie zgadzam się z tym, ale mówię mu o pokręconej rzeczy,
którą zrobiłam zaledwie dwanaście godzin temu.
- Moja mama spytała mnie dwa dni temu czy wygłoszę mowę
pogrzebową dzisiaj na pogrzebie ojca. Powiedziałam jej, że nie czułabym się
komfortowo – że mogłabym za bardzo płakać by przemawiać przed tłumem – ale to
było kłamstwo. Po prostu nie chciałam tego robić, ponieważ przemawiać powinni
ci, którzy szanowali zmarłego. Ja nie
bardzo go szanowałam.
- Zrobiłaś to?
Kiwam głową.
- Taa. Dziś rano. – Siadam i podciągam nogi pod siebie,
zwracając się do niego twarzą. – Chcesz jej posłuchać?
Uśmiecha się.
- Koniecznie.
Składam dłonie na kolanach i nabieram powietrze.
- Nie miałam pojęcia co powiedzieć. Godzinę przed pogrzebem,
powiedziałam mamie, że nie chcę tego robić. Powiedziała, że to proste i że
ojciec by tego chciał. Powiedziała, że wszystko co musze zrobić to wejść na
podium i powiedzieć pięć wspaniałych rzeczy o ojcu. Więc… dokładnie tak
zrobiłam.
Ryle unosi się na łokciu, wyglądając na jeszcze bardziej
zainteresowanego. Po mojej minie już wie, że będzie jeszcze gorzej.
- O nie, Lily. Co zrobiłaś?
- Hej, pozwól mi ją dla ciebie odtworzyć. – Wstaję i okrążam
moje krzesło. Prostuję się i udaję, że spoglądam na ten sam zatłoczony pokój,
który widziałam dziś rano. Odchrząkam.
- Witam, nazywam się Lily Bloom. Jestem córką zmarłego
Andrew Blooma. Dziękuję, że dołączyliście dziś do nas by wspólnie opłakiwać
jego stratę. Chciałabym przez chwilę uczcić pamięć o nim dzieląc się z wami
pięcioma wspaniałymi rzeczami o moim ojcu. Pierwszą rzeczą…
Patrzę w dół na Ryle i wzruszam ramionami.
- To tyle.
Siada.
- Co masz na myśli?
Kładę się z powrotem na moim leżaku.
- Stałam tam przez całe dwie minuty nie mówiąc ani jednego
słowa. Nie ma ani jednej wspaniałej rzeczy jaką można powiedzieć o tym
człowieku, więc w ciszy gapiłam się na tłum, dopóki mama nie zorientowała się
co się dzieje i kazała wujkowi ściągnąć mnie z podium.
Ryle przekrzywia głowę.
- Żartujesz sobie? Wygłosiłaś przeciwieństwo mowy
pogrzebowej na pogrzebie własnego ojca?
Kiwam głową.
- Nie jestem z tego dumna. Nie wydaje mi się. Znaczy, gdyby
to ode mnie zależało, byłby znacznie lepszym człowiekiem i wyszłabym tam i
mówiła przez godzinę.
Ryle znów się kładzie.
- Ale jaja – mówi kręcąc głową. – Jesteś moją bohaterką.
Właśnie wyśmiałaś zmarłego faceta.
- To było chamskie.
- Taa, cóż, naga prawda boli.
Śmieję się.
- Twoja kolej.
- Tego nie przebiję – mówi.
- Jestem pewna, że możesz się zbliżyć.
- Nie jestem taki pewien.
Przewracam oczami.
- Możesz. Nie rób ze mnie najgorszej osoby z naszej dwójki.
Powiedz mi ostatnią twoją myśl, której większość ludzi nie wypowiedziałaby na
głos.
Wsuwa dłonie pod głowę i patrzy mi prosto w oczy.
- Chcę się z tobą pieprzyć.
Moje usta się otwierają. Po czym znów je zamykam.
Chyba zaniemówiłam.
Rzuca mi niewinne spojrzenie.
- Pytałaś o ostatnią myśl, więc taką powiedziałem. Jesteś
piękna. Ja jestem facetem. Jeśli byłabyś zainteresowana przygodą na jedną noc,
zabrałbym cię na dół do mojej sypialni i przeleciał.
Nie mogę nawet na niego spojrzeć. Jego stwierdzenie sprawia,
że czuję mnóstwo rzeczy naraz.
- Cóż, nie jestem zainteresowana przygodą na jedną noc.
- Tyle sam się domyśliłem – mówi. – Twoja kolej.
Jest taki nonszalancki, zupełnie jakby mnie przed chwilą nie
oszołomił.
- Potrzebuję chwili, żeby się pozbierać po tej – mówię ze
śmiechem. Staram się wymyślić coś
chociaż trochę szokującego, ale nie mogę przestać myśleć o tym co przed chwilą
powiedział. Na głos. Może dlatego, że
jest neurochirurgiem, a ja nigdy nie wyobrażałam sobie, że ktoś tak wyedukowany
tak swobodnie używa słowa pieprzyć.
Zbieram się do kupy, na tyle na ile się da, a później mówię.
- Dobrze. Skoro jesteśmy na tym temacie… pierwszy chłopak, z
którym się kochałam był bezdomny.
Ożywia się i zwraca w moim kierunku.
- Musisz powiedzieć coś więcej o tej historii.
Wyciągam ręce i kładę na nich głowę.
- Dorastałam w Maine. Mieszkaliśmy w dość porządnej okolicy,
ale ulica za naszym domem nie była w najlepszym stanie. Nasze podwórko
graniczyło z budynkiem przeznaczonym do rozbiórki sąsiadującym z dwiema
zapuszczonymi działkami. Zaprzyjaźniłam się z chłopakiem o imieniu Atlas, który
zatrzymał się w tym budynku do rozbiórki. Nikt poza mną nie wiedział, że on tam
mieszka. Dawałam mu jedzenie, ubrania i inne rzeczy. Dopóki nie dowiedział się
mój ojciec.
- Co zrobił?
Moja szczęka napina się. Nie wiem dlaczego o tym opowiadam
skoro wciąż co dzień zmuszam się by o tym nie myśleć.
- Pobił go. – To na tyle naga prawda na ile chcę poruszać
ten temat. – Twoja kolej.
Przez moment obserwuje mnie w ciszy, jakby wiedział, że to
nie jest cała historia. Ale zaraz odwraca wzrok.
- Myśl o małżeństwie
mnie odrzuca – mówi. - Mam prawie trzydzieści lat i nie chcę mieć żony. A przede wszystkim nie chcę dzieci. Jedyne
czego chcę w życiu to sukces. Całe mnóstwo. Ale gdy przyznaję się do tego
głośno, mają mnie za aroganta.
- Sukces zawodowy? Czy status społeczny?
- Obydwa. Każdy może mieć dzieci. Każdy może wziąć ślub. Ale
nie każdy może być neurochirurgiem. Jestem z tego bardzo dumny. Nie chcę być po
prostu świetnym neurochirurgiem. Chcę być najlepszy w mojej dziedzinie.
- Masz rację. To brzmi arogancko.
Uśmiecha się.
- Moja mama się boi, że przez pracę marnuję życie.
- Jesteś neurochirurgiem a twoja mama jest tobą rozczarowana? – śmieję się. – Dobry
Boże, to szalone. Czy rodzice są kiedykolwiek zadowoleni ze swoich dzieci? Czy
kiedykolwiek będą wystarczająco dobre?
Kręci głową.
- Moje dzieci nie będą. Niewielu ludzi jest tak
zdeterminowanych jak ja, więc skazałbym je tylko na porażkę. Dlatego nigdy nie
będę ich mieć.
- Właściwie to godne podziwu, Ryle. Większość ludzi nie
przyznaje się, że są za bardzo samolubni by mieć dzieci.
Kręci głową.
- Jestem zbyt samolubny by mieć dzieci. I zdecydowanie za
bardzo samolubny by być w związku.
- Więc jak ich unikasz? Po prostu nie chodzisz na randki?
Nasze spojrzenia się przecinają. Do twarzy ma przyczepiony
szeroki uśmiech.
- Gdy mam na to czas, są dziewczyny, które zaspokajają moje
potrzeby. Niczego mi nie brakuje w tym zakresie, jeśli o to pytasz. Ale jeśli
chodzi o miłość to jakoś nigdy mnie nie pociągała. Jeśli już to była tylko
ciężarem.
Chciałabym w ten sposób patrzeć na miłość. To bardzo
ułatwiłoby mi życie.
- Zazdroszczę ci. Nie cierpię pomysłu, że gdzieś tam czeka
na mnie idealny mężczyzna. Robię się bardzo wybredna, bo nikt nie spełnia moich
oczekiwań. Czuję się jak na niekończącej się misji poszukiwania Świętego Grala.
- Powinnaś spróbować mojego sposobu – mówi.
- Czyli?
- Przygód na jedną noc. – Unosi brew, jakby mnie do czegoś
zapraszał.
Cieszę się że jest już ciemno, ponieważ moja twarz płonie.
- Nie mogłabym z kimś się przespać, nie czując, że coś może
z tego być. – Mówię to głośno, ale w moich słowach brakuje przekonania.
Wolno wciąga powietrze i przewraca się na plecy.
- Dziewczyna nie tego typu? – Mówi ze nutką rozczarowania w
głosie.
Czuję się równie rozczarowana. Nie jestem pewna czy bym go
powstrzymała, gdyby wykonał jakiś ruch, ale może właśnie udaremniłam mu tę
możliwość.
- Jeśli nie przespałabyś się z kimś kogo dopiero poznałaś… -
Jego oczy znów spotykają moje. – Właściwie to jak daleko byś się posunęła?
Nie mam na to odpowiedzi. Odwracam się na plecy, bo patrzy
na mnie w taki sposób, że jestem w stanie jeszcze raz rozważyć przygody na
jedną noc. Właściwie to nie jestem zupełnie przeciwko. Po prostu nigdy nie
zaproponował mi tego ktoś, z kim mogłabym to rozważać.
Aż do teraz. Tak myślę. Czy on mi coś w ogóle proponuje? Zawsze byłam
okropna we flirtowaniu.
Wyciąga ręce i łapie krawędź mojego leżaka. W momencie, wkładając w to bardzo mało
wysiłku, przyciąga mój leżak bliżej siebie, aż uderza o jego leżak.
Moje całe ciało się napina. Jest teraz tak blisko, że czuję
jak jego ciepły oddech przecina zimne powietrze. Gdybym na niego spojrzała,
jego twarz byłaby kilka centymetrów od mojej. Wolę na niego nie patrzeć, bo
pewnie by mnie pocałował, a ja nie wiem o nim nic poza kilkoma nagimi prawdami.
Ale dla mojego sumienia nie ma to żadnego znaczenia, kiedy kładzie na moim
brzuchu swoją ciężką dłoń.
- Jak daleko byś się posunęła, Lily? – Jego głos jest
zdeprawowany. Spokojny. Dociera prosto do palców moich stóp.
- Nie wiem – szepczę.
Jego palce zaczynają wędrówkę w kierunku brzegu mojej
koszuli. Zaczyna wolno ją unosić aż widać kawałek mojego brzucha.
- O mój Boże – szepczę, czując ciepło jego dłoni
przesuwającej się w górę mojego brzucha.
Wbrew rozsądkowi, odwracam ku niemu twarz, a jego spojrzenie
mnie urzeka. Wygląda na pełnego nadziei, głodnego i całkowicie pewnego siebie.
Zatapia zęby w dolnej wardze podczas, gdy jego ręka wspina się w górę po mojej
koszuli. Wiem, że czuje moje serce obijające się o klatkę piersiową. Kurde, on
je pewnie słyszy.
- Czy to za daleko? – pyta.
Nie wiem skąd mi się to bierze, ale kręcę głową i mówię.
- To nawet nie jest blisko.
Z szerokim uśmiechem, jego palce ocierają się o dolną
krawędź mojego biustonosza, delikatnie ocierając skórę, teraz pokrytą w
dreszczach. Jak tylko zamykam powieki, świdrujący dzwonek przeszywa powietrze.
Jego dłoń sztywnieje, gdy oboje uświadamiamy sobie, że to telefon. Jego telefon.
Opuszcza czoło na moje ramię.
- Cholera.
Marszczę brwi, gdy jego dłoń wyślizguje się spod mojej
koszuli. Grzebie w kieszeni w poszukiwaniu telefonu, wstaje i odchodzi parę
kroków by odebrać telefon.
- Dr. Kincaid – mówi. Słucha uważnie, chwytając dłonią kark.
– Co z Robertsem? W tym momencie nie powinienem nawet być pod telefonem.
Po kolejnej ciszy odpowiada.
- Taa, daj mi dziesięć minut. Już jadę.
Kończy rozmowę i odwraca się do mnie wyglądając na trochę
zawiedzionego. Wskazuje na drzwi prowadzące na klatkę schodową.
- Muszę…
Kiwam głową.
- W porządku.
Przygląda mi się przez chwilę, a później unosi palec.
- Nie ruszaj się – mówi znów sięgając po telefon. Podchodzi
bliżej trzymając go w górze jakby zamierzał zrobić mi zdjęcie. Prawie się
sprzeciwiam, chociaż nie wiem dlaczego. Jestem w pełni ubrana. Ale z jakiegoś
powodu wcale się taka nie czuję.
Robi zdjęcie jak leżę na leżaku z rękami nad głową. Nie mam
pojęcia co zamierza zrobić z tym zdjęciem, ale podoba mi się, że je zrobił.
Podoba mi się, że pragnął zapamiętać jak wyglądam, mimo, że wie, że nigdy
więcej się nie spotkamy.
Przez kilka sekund gapi się na zdjęcie na ekranie i się
uśmiecha. Kusi mnie by i jemu zrobić zdjęcie, ale nie jestem pewna czy chcę
pamiątkę po kimś kogo nigdy więcej nie zobaczę. Ta myśl jest trochę
przygnębiająca.
- Miło było cię poznać Lily Bloom. Mam nadzieję, że uda ci
się przezwyciężyć przeciwności losu i zrealizować twoje marzenia.
Uśmiecham się, równocześnie zasmucona i zdezorientowana
przez tego faceta. Nie jestem pewna czy kiedykolwiek wcześniej spędzałam czas z
kimś takim jak on - kimś o zupełnie
innym stylu życia i progu podatkowym. I pewnie nigdy więcej tego nie zrobię.
Ale jestem mile zaskoczona, że wcale tak bardzo się nie różnimy.
Mit obalony.
Patrzy przez chwilę na swoje stopy, gdy tak stoi
niezdecydowany. Tak jakby zawieszony między pragnieniem by mi coś powiedzieć a
potrzebą wyjścia. Spogląda na mnie ostatni raz – tym razem bez pokerowej
twarzy. Widzę rozczarowanie na jego twarzy, gdy się odwraca i odchodzi w innym
kierunku. Otwiera drzwi i słyszę jak cichną jego kroki, gdy zbiega ze schodów.
Znów jestem sama na dachu, ale o dziwo, teraz jest mi z tego powodu trochę
smutno.
_______________
Jest i rozdział 1 mozolnie przeze mnie przetłumaczony. Czy ktoś jest zainteresowany dalszym ciągiem?
Następny rozdział Follow your dreams powinien być za tydzień ;)
_______________
Jest i rozdział 1 mozolnie przeze mnie przetłumaczony. Czy ktoś jest zainteresowany dalszym ciągiem?
Następny rozdział Follow your dreams powinien być za tydzień ;)
To, że przeczytałam ten tekst byłoby niedomówieniem. Połknęłam go, totalnie się wciągnęłam. I chcę więcej!!!!
OdpowiedzUsuńTo prawda. Ta książka wciąga i skłania do przemyśleń. Zostaje w głowie na długo po tym jak skończy się ją czytać. A poza tym dotyka ważnych spraw. Pewnie dlatego zdecydowałam się ją przetłumaczyć ;) Chociaż nigdy bym nie powiedziała, że tłumaczenie to taka ciężka sprawa...
Usuń